W kilka lat po śmierci błogosławionego Jakuba
Strepy, apostoła Rusi Czerwonej, wydała ta ziemia
męża, który miał być największym z jego następców
na urzędzie misyjnym i jak on świętością życia
miał się wznieść na ołtarze. Mężem tym był
błogosławiony Jan z Dukli (żył około roku Pańskiego 1484). Urodzony około roku 1414 w
Dukli, małym miasteczku ziemi sanockiej, syn ubogich
mieszczan Jana i Katarzyny, od dzieciństwa wychowywany
był w bojaźni Bożej.
Początkowe nauki pobierał w miejscowej szkółce
parafialnej, a gdy ją ukończył, wysłano go do
Krakowa, na naukę języka niemieckiego, bardzo
podówczas potrzebnego mieszkańcom Dukli, ze względu na
ożywiony handel między Polską a Węgrami, który
szedł pobliską, najdogodniejszą w całym wale Karpat
polskich przełęczą.
Szkoła, do której wstąpił, mieściła się
widocznie przy uniwersytecie, gdyż późniejsze podania
mówią, że studiował filozofię i teologię, a wśród
jego mistrzów wymieniają św. Jana z Kęt, przypisując
mu wielki wpływ na duszę pobożnego młodzieńca. Jak
długo przebywał w Krakowie i jak spędził te lata, nie
wiadomo. Jest jednak rzeczą wielce prawdopodobną, że
jego wychowaniem kierowali tutaj franciszkanie, którym
mogli go polecić bracia z klasztoru w Krośnie, mieście
odległym o dwie mile od jego rodzinnej Dukli. Jeśli
istotnie tak było, stosunki Jana z franciszkanami
musiały być dość bliskie, ich też wpływom
należałoby przypisać, że w jego pobożnej duszy
zbudziło się pragnienie wyższej doskonałości i
oddania się ściślejszej służbie Bożej. Nie
wstąpił jednak do zakonu, lecz postanowił zostać
pustelnikiem.
Wyzbywszy się wszystkich ziemskich pragnień,
powrócił w strony rodzinne i osiedlił się w puszczy
leśnej na górze Cergowej pod Duklą, a gdy i tu nie
znalazł upragnionej samotności, przeniósł się do
głuchego boru, który pokrywał pasmo górskie leżące
naprzeciw sąsiedniej wsi Trzciany. Teraz już bez
przeszkody mógł się oddać samotnej modlitwie,
rozmyślaniu i umartwieniom, mimo to jednak zupełnego
zadowolenia nie znalazł. Rozmyślając nad sobą, za
sprawą Ducha św. doszedł do przekonania, że
jakkolwiek niemałą jest zasługą służyć Bogu z dala
od gwaru świata, to jednak daleko więcej można Mu
przysporzyć chwały i sobie zaskarbić łask na wieczną
szczęśliwość, pracując nad zbawieniem bliźnich.
Zrozumiał także, że jako pustelnik nie może mieć
sposobności, aby się ćwiczyć w wielu wzniosłych
cnotach, jak pokora, cierpliwość, miłość, i że nie
może korzystać z pomocy duchownych, których szafarzem
jest Kościół, a które otrzymać można tylko w życiu
wspólnym, w społeczeństwie. Gdy w wiele lat później
przebywał w klasztorze bernardynów w Poznaniu, tymi
słowy przekonywał o wyższości życia zakonnego
jednego z braci, który żałował, że porzucił
pustelnię, gdzie był daleki od sposobności do grzechu:
"Ja - rzekł - nieskończenie dziękuję Bogu za to,
że mnie do zakonu powołać raczył. Życie zakonne jest
daleko doskonalsze niźli pustelnicze. Życiu
pustelniczemu nie dostaje wielu łask i dobrodziejstw
duchownych, albowiem pojedynczemu człowiekowi,
wiodącemu żywot na ustroniu, nie wszystko dano. Łaski i
dary Boże podzielone są pomiędzy wielu, by jedni
drugich wspierali, z czego wynika, że jeśli kto
otrzymał od Boga jakiś dar, to z niego nie tylko on
sam, ale i bliźni korzystać powinni. W życiu samotnym
na pustyni dwie wielkie niedogodności towarzyszą
człowiekowi: pierwsza, jeżeli mu będzie nie dostawało
jakiej doskonałości lub daru nadprzyrodzonego, to w tym
niedostatku nikt go nie wesprze ani oświeci; a jeżeli
Bóg obdarzył go jakim przyrodzonym talentem, ten zgoła
nieużyteczny i jakby zakopany w nim zostanie. Druga, że
oprócz samej tylko modlitwy i bogomyślności, w innych
cnotach wielce do zbawienia potrzebnych samotny na
pustyni ćwiczyć się nie może. Jakąż zasługę
przyniesie mu cnota pokory i pogardzanie sobą samym,
jeżeli nie będzie miał nikogo, przed kim by się
uniżył? Jakże wypełni cnotę cierpliwości, jeżeli
nie będzie miał przeciwnika i prześladowcy, który go
przykrym przekąsem dotknie? Na pustyni nad kimże okaże
litość i miłosierdzie, skoro oko jego stroni od
społeczności ludzkiej? Cóż mówić o wielu innych
cnotach, którymi człowiek popisać się powinien
przed obliczem Bożym? Z nieprzyjacielem zbawienia
naszego zawsze i wszędzie walczyć musimy, a nie ma
niebezpieczniejszej utarczki nad tę, w której człowiek
sam jeden zwodzi z nim bój zawzięty". Tymi
właśnie ożywiony myślami porzucił po jakimś czasie
puszczę i udał się do klasztoru franciszkanów w
Starym Sączu, aby prosić o przyjęcie do zakonu.
Nowozaciężny żołnierz Chrystusowy już w
nowicjacie, który odbywał we Lwowie, zajaśniał
wysoką pobożnością i świątobliwością życia, a
gdy chlubnie ukończył rok próby i złożył śluby
zakonne, którymi na wieki związał się z Chrystusem,
rychło stał się przykładem cnót dla całej braci
zakonnej. Prawdziwy miłośnik ubóstwa, wyprosił sobie
celę tak małą, że mieściła zaledwie tapczan i
kącik do modlitwy, a za jedyną swoją własność
uważał krucyfiks i książeczkę zawierającą regułę
zakonną, z którą się nigdy nie rozstawał. Pokorny,
cierpliwy, czystego serca, surowy dla siebie, a tak
czuły na biedę ludzką, że szczupłą strawą zakonną
dzielił się z żebrakami i ubogimi, pracowity i skory
do wszelkich posług, jakich od niego żądano, po
wyświęceniu na kapłana zajaśniał nadto taką
gorliwością apostolską, że wszyscy ojcowie patrzyli
na niego z prawdziwym podziwem i jakkolwiek niedługo
był w zakonie, wnet zaczęli mu powierzać trudne
obowiązki przełożonego. Jan był tak pokorny, że
zaniedbania swoje i niedoskonałości według dawnego
zwyczaju zakonnego i dla dobrego przykładu wyznawał
braciom z rękami złożonymi do modlitwy, mimo to
jednak, nie chcąc naruszać posłuszeństwa, bez oporu
przyjmował obowiązki przełożeńskie i kierował jako
gwardian klasztorami w Krośnie i we Lwowie. Dokazał na
tych stanowiskach tyle zdolności i tyle zyskał
miłości u podwładnych, iż mogło się wydawać, że
właśnie w ten sposób ma stale służyć Bogu. Stało
się jednak inaczej, albowiem Bóg skierował go na inną
drogę, aby mógł osiągnąć wyższy stopień
świętości.
W roku 1460 powstał we Lwowie na halickim
przedmieściu, ale już poza murami miasta nowy kościół
pod wezwaniem św. Andrzeja i klasztor, w którym osiedli
bernardyni. Przyjęto ich tutaj inaczej niż w Krakowie,
bo z niechęcią, niemal z oburzeniem. Przyczyną tego
były stosunki miejscowe. Ludność lwowska, złożona z
najrozmaitszych żywiołów, w znacznej części
schizmatyckich, a nawet pogańskich, nie sprzyjała
katolickiej propagandzie, a poza tym żywiła obawy, że
bernardyni, idąc za przykładem swego mistrza, św. Jana
z Kapistranu, będą szerzyć myśl krucjaty przeciw
Turkom. Mogłaby, a nawet musiałaby wyniknąć z tego
znaczna szkoda dla handlu lwowskiego, który swój
świetny rozwój zawdzięczał głównie stosunkom ze
Wschodem. Druga przyczyna niechęci Lwowa do bernardynów
tkwiła w tym, że fundację ich klasztoru popierał
swoim potężnym wpływem ówczesny generalny starosta
ziem ruskich Andrzej Odrowąż, powszechnie znienawidzony
zarówno przez szlachtę, jak i mieszczaństwo. Dość
było tej jednej okoliczności, aby mieszkańców
czerwono-ruskiej stolicy usposobić niekorzystnie dla
nowego zakonu, a że była to chwila, kiedy rozpoczęto
walkę przeciw nadużyciom Odrowąża, więc
namiętności rozgorzały do tego stopnia, że
prawosławni spalili klasztor bernardyński, krótko
przedtem wybudowany przez wojewodę. Mimo to bernardyni
utrzymali się we Lwowie, ale tak szlachta, jak i bogate
mieszczaństwo odnosiło się do nich przez pewien czas
obojętnie i podczas gdy w murach klasztoru krakowskiego
było mnóstwo szlachty, do konwentu lwowskiego garnęli
się niemal bez wyjątku ludzie z niższych warstw
społecznych. Z biegiem czasu uprzedzenie ludności
lwowskiej do bernardynów zaczęło gasnąć. W niemałej
mierze przyczynili się do tego oni sami, gdyż
prowadzili życie prawdziwie wzorowe, a przede wszystkim
ściśle przestrzegali reguły, żyli w surowym ubóstwie
i nie przyjmowali żadnych uposażeń ani pieniędzy.
Wzbudzało to głęboki podziw, a że ubodzy zakonnicy
byli pełni miłosierdzia dla nędzarzy i
nieszczęśliwych, i gorliwie pracowali, odprawiając
liczne nabożeństwa, niestrudzenie słuchając spowiedzi
i z zapałem głosząc słowo Boże, pobożniejsi
mieszkańcy Lwowa coraz chętniej odwiedzali ich skromny,
drewniany kościółek i wspomagali ich wszelką
jałmużną.
Jan z Dukli, zawsze przejęty pragnieniem wzniesienia
się na wyższy stopień doskonałości, zwrócił na
tych nowych zakonników baczną uwagę. Słyszał o nich
już dawniej; teraz, patrząc na nich, nie mógł nie
przyznać, że w tym ubogim klasztorku jest ogromny
zasób ducha serafickiego, który stanowi główną
wartość zakonu św. Franciszka. On sam pragnął życia
bardziej surowego dla siebie i bardziej pożytecznego dla
bliźnich, a że u bernardynów widział dokładne
spełnianie reguły św. Franciszka, postanowił
porzucić swój zakon i pójść do nich.
Nie obyło się bez trudności, bo przełożeni długo
nie chcieli go puścić, ale w końcu udało mu się
przyprowadzić do skutku swe postanowienie. Teraz
zaczęło się dla niego jak gdyby nowe życie. Jeśli
już przedtem sumiennie chował przykazania Pańskie i
gorliwie wypełniał obowiązki zakonne, teraz krokami
olbrzyma szedł po drodze doskonałości i rósł bez
ustanku w cnotach aż do owego szczęśliwego dnia, w
którym go Bóg powołał do wiecznej chwały. Łaska
powołania napełniła jego serce żarem najczystszej,
ofiarnej miłości Boga i bliźnich, toteż dni całe
spędzał na pracy duszpasterskiej i misyjnej, niesieniu
pociechy nieszczęśliwym i pomaganiu ubogim, a noce
trawił na modlitwie i rozmyślaniach. Sława jego
świątobliwości rosła wskutek tego z każdym dniem i
coraz szersze zataczała kręgi, on jednak zachowywał
niezmiennie głęboką skromność i pokorę.
Nie dziw, że franciszkanie boleli nad jego utratą i
domagali się, aby wrócił do nich. Jan odmówił, a gdy
wskutek tego doszło do nieporozumień między bratnimi
zakonami, zwierzchność zakonna przeniosła go do
Krakowa. Tutaj zetknął się z najwybitniejszymi ludźmi
zakonu, gdyż klasztor krakowski odgrywał podówczas
rolę szkoły, w której dojrzewały najzdolniejsze
umysły, a zarazem kuźni hartującej wielkie serca i
charaktery. W takim otoczeniu nawet taki mąż jak Jan z
Dukli mógł jeszcze niejedną odnieść korzyść
duchową. W jakiś czas później przeniesiono go do
Poznania. Pracował tutaj tak skutecznie, że pamięć
obfitych owoców, jakie wydała jego gorliwość na ziemi
wielkopolskiej, do dziś dnia żyje w tradycji wielu
klasztorów bernardyńskich, ale Opatrzność wyznaczyła
mu inne zadanie. Właściwym polem jego działalności
miały być misje na Rusi. Zwierzchnicy zakonu wiedzieli,
że już dawniej, za czasów pobytu we franciszkańskim
klasztorze św. Krzyża we Lwowie, z wielkim zapałem
oddawał się pracy nad nawracaniem schizmatyków, toteż
gdy postanowili ożywić prace misyjne na Rusi, jemu
powierzyli to trudne zadanie i przenieśli go z powrotem
do Lwowa.
Podeszły w latach, ale pełen młodzieńczego zapału
zabrał się Jan gorliwie do pracy. Wszystkie jego myśli
i wysiłki zwracały się odtąd ku temu jednemu celowi,
aby jak najwięcej dusz odszczepieńczych nawrócić na
łono prawdziwego Kościoła. Szedł między
prawosławnych z miłością jak ojciec między dzieci,
gromadził ich wokół siebie, uczył, oświecał,
wykazywał błędy, a gdy ujrzał, że mu Bóg w tej
pracy błogosławi, zaczął ich szukać po domach, a
nawet - za jedyną broń mając słowo prawdy - w
cerkwiach, nie zważając na to, że go nieraz dotkliwie
znieważono lub pobito. Pracował w ten sposób nie tylko
we Lwowie, gdzie oprócz Rusinów nawrócił wielu
Ormian, lecz i w innych stronach Czerwonej Rusi, a nawet
w dalekim Kijowie. Idąc za przykładem świętego
patriarchy franciszkańskiego zakonu walczył za
prawdziwą wiarę miłością, łagodnością i pokojem
wewnętrznym, panowaniem nad sobą i wielką
wyrozumiałością. Wielki miłośnik bliźniego, a
nieprzyjaciel błędów i grzechu, był zaciętym wrogiem
schizmatyków i heretyków, jednakże nie ludzi, lecz
błędów przez nich wyznawanych, i dlatego nawrócił
ich tysiące, tak spośród pospolitego ludu, jak i
mieszczaństwa oraz szlachty. Nic dziwnego, że
mieszkańcy Lwowa i ziem ruskich już za życia zwali go
"apostołem schizmatyków".
Po długich latach pracy, sterany wiekiem, trudami i
umartwieniami, musiał błogosławiony Jan porzucić
działalność misyjną i osiąść na stałe w
klasztorze, pracować jednak nie przestał, a nawet w
tych latach założył we Lwowie klasztor bernardynek,
których działalność dobroczynna stała się
prawdziwym błogosławieństwem dla Lwowa. Lecz Bóg
chciał, aby jeszcze u schyłku życia otwarła się
przed nim droga do wyższej doskonałości i zesłał
nań cierpienie, odbierając mu wzrok. Było to na dwa
lata przed jego śmiercią. Błogosławiony Jan przyjął
ten cios z radością. Przecież z własnego
doświadczenia wiedział, ile skarbów drogocennych
mieści się w kielichu goryczy Chrystusowej i pomny był
słów mędrca Pańskiego: "Wszystko, co na cię
przyjdzie, przyjmuj, a w boleści trwaj, a w uniżeniu
twoim miej cierpliwość, bo złoto i srebro ogniem bywa
próbowane" (Ekl.II,4-5). Dlatego zdawał się
zupełnie na wolę Bożą i u Boga, a nie u ziemskich
stworzeń szukał pociechy, a chcąc pomnożyć zasób
swoich zasług, nie tylko nie zaprzestał pracy nad
własnym uświątobliwieniem, lecz nadal z zapałem
pracował nad bliźnimi, niestrudzenie słuchając
spowiedzi i głosząc słowo Boże z kazalnicy. Bóg
nagrodził go za to łaską nadprzyrodzonych widzeń, bo
gdy się zatapiał w żarliwej modlitwie, często
ukazywała mu się Najświętsza Matka z Dzieciątkiem
Jezus na ręku. Odtąd Jan duchem więcej w zaświatach
niż na ziemi przebywał, aż wreszcie nadszedł kres
jego doczesnej wędrówki. Pokrzepiony ostatnimi
sakramentami oddał swą piękną duszę Bogu 29
września roku 1484. W poczet błogosławionych wpisał
go papież Klemens XII w roku 1725.
Nauka moralna
Początkiem prawdziwej mądrości jest według nauki
Pisma świętego bojaźń Boża. Tej mądrości przede
wszystkim powinniśmy się wyuczyć i w tej nauce przez
całe życie postępować. Według niej postępując
błogosławiony Jan bał się nade wszystko grzechu,
brzydził się światem, gardził bogactwem, pracował
szczerze dla chwały Boga i zbawienia swej duszy, bez
wytchnienia do końca życia swego. Ta praca, ponieważ
podejmował ją dla Boga, zbliżała go do Boga,
oddalała od próżności i zdrad zepsutego świata i
wzbogaciła go w zasługi na wieczność. Jął się tej
pracy od pierwszej młodości, dlatego nie była mu
przykra ani trudna. Spełniło się na nim, co mówi Pismo
święte: Dobrze jest
mężowi, gdy nosi jarzmo od młodości swojej
(Tren. Jer. 3, 27).
I tak żył najprzód na puszczy, później w zakonie
Franciszkanów przyświecał swoimi cnotami, następnie
przeszedł do zgromadzenia Bernardynów. Wszędzie był
wielkim Świętym, bo w każdym z tych powołań, idąc
za wolą Bożą, obowiązki, jakie brał na siebie, jak
najwierniej pełnił. Patrz, czy stan, w jakim zostajesz,
jest ci wolą Bożą wskazany, a jeśli tak jest, czy
spełniasz dokładnie jego powinności!
Modlitwa
Boże, któryś błogosławionego Jana, Wyznawcę
Twojego, głębokiej pokory i wielkiej cierpliwości
darami przyozdobić raczył, spraw miłościwie, abyśmy
naśladując jego przykłady, tej co on dostąpili
nagrody. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który
króluje w Niebie i na ziemi. Amen.
Żywoty Świętych Pańskich
na wszystkie dni roku - Katowice/Mikołów 1937 r.