DEKLARACJA DOKTRYNALNA

czwartek, 1 października 2015

Żywot błogosławionego Jana z Dukli, bernardyna

    W kilka lat po śmierci błogosławionego Jakuba Strepy, apostoła Rusi Czerwonej, wydała ta ziemia męża, który miał być największym z jego następców na urzędzie misyjnym i jak on świętością życia miał się wznieść na ołtarze. Mężem tym był błogosławiony Jan z Dukli (żył około roku Pańskiego 1484). Urodzony około roku 1414 w Dukli, małym miasteczku ziemi sanockiej, syn ubogich mieszczan Jana i Katarzyny, od dzieciństwa wychowywany był w bojaźni Bożej.
Początkowe nauki pobierał w miejscowej szkółce parafialnej, a gdy ją ukończył, wysłano go do Krakowa, na naukę języka niemieckiego, bardzo podówczas potrzebnego mieszkańcom Dukli, ze względu na ożywiony handel między Polską a Węgrami, który szedł pobliską, najdogodniejszą w całym wale Karpat polskich przełęczą.
Szkoła, do której wstąpił, mieściła się widocznie przy uniwersytecie, gdyż późniejsze podania mówią, że studiował filozofię i teologię, a wśród jego mistrzów wymieniają św. Jana z Kęt, przypisując mu wielki wpływ na duszę pobożnego młodzieńca. Jak długo przebywał w Krakowie i jak spędził te lata, nie wiadomo. Jest jednak rzeczą wielce prawdopodobną, że jego wychowaniem kierowali tutaj franciszkanie, którym mogli go polecić bracia z klasztoru w Krośnie, mieście odległym o dwie mile od jego rodzinnej Dukli. Jeśli istotnie tak było, stosunki Jana z franciszkanami musiały być dość bliskie, ich też wpływom należałoby przypisać, że w jego pobożnej duszy zbudziło się pragnienie wyższej doskonałości i oddania się ściślejszej służbie Bożej. Nie wstąpił jednak do zakonu, lecz postanowił zostać pustelnikiem.

Wyzbywszy się wszystkich ziemskich pragnień, powrócił w strony rodzinne i osiedlił się w puszczy leśnej na górze Cergowej pod Duklą, a gdy i tu nie znalazł upragnionej samotności, przeniósł się do głuchego boru, który pokrywał pasmo górskie leżące naprzeciw sąsiedniej wsi Trzciany. Teraz już bez przeszkody mógł się oddać samotnej modlitwie, rozmyślaniu i umartwieniom, mimo to jednak zupełnego zadowolenia nie znalazł. Rozmyślając nad sobą, za sprawą Ducha św. doszedł do przekonania, że jakkolwiek niemałą jest zasługą służyć Bogu z dala od gwaru świata, to jednak daleko więcej można Mu przysporzyć chwały i sobie zaskarbić łask na wieczną szczęśliwość, pracując nad zbawieniem bliźnich. Zrozumiał także, że jako pustelnik nie może mieć sposobności, aby się ćwiczyć w wielu wzniosłych cnotach, jak pokora, cierpliwość, miłość, i że nie może korzystać z pomocy duchownych, których szafarzem jest Kościół, a które otrzymać można tylko w życiu wspólnym, w społeczeństwie. Gdy w wiele lat później przebywał w klasztorze bernardynów w Poznaniu, tymi słowy przekonywał o wyższości życia zakonnego jednego z braci, który żałował, że porzucił pustelnię, gdzie był daleki od sposobności do grzechu: "Ja - rzekł - nieskończenie dziękuję Bogu za to, że mnie do zakonu powołać raczył. Życie zakonne jest daleko doskonalsze niźli pustelnicze. Życiu pustelniczemu nie dostaje wielu łask i dobrodziejstw duchownych, albowiem pojedynczemu człowiekowi, wiodącemu żywot na ustroniu, nie wszystko dano. Łaski i dary Boże podzielone są pomiędzy wielu, by jedni drugich wspierali, z czego wynika, że jeśli kto otrzymał od Boga jakiś dar, to z niego nie tylko on sam, ale i bliźni korzystać powinni. W życiu samotnym na pustyni dwie wielkie niedogodności towarzyszą człowiekowi: pierwsza, jeżeli mu będzie nie dostawało jakiej doskonałości lub daru nadprzyrodzonego, to w tym niedostatku nikt go nie wesprze ani oświeci; a jeżeli Bóg obdarzył go jakim przyrodzonym talentem, ten zgoła nieużyteczny i jakby zakopany w nim zostanie. Druga, że oprócz samej tylko modlitwy i bogomyślności, w innych cnotach wielce do zbawienia potrzebnych samotny na pustyni ćwiczyć się nie może. Jakąż zasługę przyniesie mu cnota pokory i pogardzanie sobą samym, jeżeli nie będzie miał nikogo, przed kim by się uniżył? Jakże wypełni cnotę cierpliwości, jeżeli nie będzie miał przeciwnika i prześladowcy, który go przykrym przekąsem dotknie? Na pustyni nad kimże okaże litość i miłosierdzie, skoro oko jego stroni od społeczności ludzkiej? Cóż mówić o wielu innych cnotach, którymi człowiek popisać się powinien przed obliczem Bożym? Z nieprzyjacielem zbawienia naszego zawsze i wszędzie walczyć musimy, a nie ma niebezpieczniejszej utarczki nad tę, w której człowiek sam jeden zwodzi z nim bój zawzięty". Tymi właśnie ożywiony myślami porzucił po jakimś czasie puszczę i udał się do klasztoru franciszkanów w Starym Sączu, aby prosić o przyjęcie do zakonu.
Nowozaciężny żołnierz Chrystusowy już w nowicjacie, który odbywał we Lwowie, zajaśniał wysoką pobożnością i świątobliwością życia, a gdy chlubnie ukończył rok próby i złożył śluby zakonne, którymi na wieki związał się z Chrystusem, rychło stał się przykładem cnót dla całej braci zakonnej. Prawdziwy miłośnik ubóstwa, wyprosił sobie celę tak małą, że mieściła zaledwie tapczan i kącik do modlitwy, a za jedyną swoją własność uważał krucyfiks i książeczkę zawierającą regułę zakonną, z którą się nigdy nie rozstawał. Pokorny, cierpliwy, czystego serca, surowy dla siebie, a tak czuły na biedę ludzką, że szczupłą strawą zakonną dzielił się z żebrakami i ubogimi, pracowity i skory do wszelkich posług, jakich od niego żądano, po wyświęceniu na kapłana zajaśniał nadto taką gorliwością apostolską, że wszyscy ojcowie patrzyli na niego z prawdziwym podziwem i jakkolwiek niedługo był w zakonie, wnet zaczęli mu powierzać trudne obowiązki przełożonego. Jan był tak pokorny, że zaniedbania swoje i niedoskonałości według dawnego zwyczaju zakonnego i dla dobrego przykładu wyznawał braciom z rękami złożonymi do modlitwy, mimo to jednak, nie chcąc naruszać posłuszeństwa, bez oporu przyjmował obowiązki przełożeńskie i kierował jako gwardian klasztorami w Krośnie i we Lwowie. Dokazał na tych stanowiskach tyle zdolności i tyle zyskał miłości u podwładnych, iż mogło się wydawać, że właśnie w ten sposób ma stale służyć Bogu. Stało się jednak inaczej, albowiem Bóg skierował go na inną drogę, aby mógł osiągnąć wyższy stopień świętości.
W roku 1460 powstał we Lwowie na halickim przedmieściu, ale już poza murami miasta nowy kościół pod wezwaniem św. Andrzeja i klasztor, w którym osiedli bernardyni. Przyjęto ich tutaj inaczej niż w Krakowie, bo z niechęcią, niemal z oburzeniem. Przyczyną tego były stosunki miejscowe. Ludność lwowska, złożona z najrozmaitszych żywiołów, w znacznej części schizmatyckich, a nawet pogańskich, nie sprzyjała katolickiej propagandzie, a poza tym żywiła obawy, że bernardyni, idąc za przykładem swego mistrza, św. Jana z Kapistranu, będą szerzyć myśl krucjaty przeciw Turkom. Mogłaby, a nawet musiałaby wyniknąć z tego znaczna szkoda dla handlu lwowskiego, który swój świetny rozwój zawdzięczał głównie stosunkom ze Wschodem. Druga przyczyna niechęci Lwowa do bernardynów tkwiła w tym, że fundację ich klasztoru popierał swoim potężnym wpływem ówczesny generalny starosta ziem ruskich Andrzej Odrowąż, powszechnie znienawidzony zarówno przez szlachtę, jak i mieszczaństwo. Dość było tej jednej okoliczności, aby mieszkańców czerwono-ruskiej stolicy usposobić niekorzystnie dla nowego zakonu, a że była to chwila, kiedy rozpoczęto walkę przeciw nadużyciom Odrowąża, więc namiętności rozgorzały do tego stopnia, że prawosławni spalili klasztor bernardyński, krótko przedtem wybudowany przez wojewodę. Mimo to bernardyni utrzymali się we Lwowie, ale tak szlachta, jak i bogate mieszczaństwo odnosiło się do nich przez pewien czas obojętnie i podczas gdy w murach klasztoru krakowskiego było mnóstwo szlachty, do konwentu lwowskiego garnęli się niemal bez wyjątku ludzie z niższych warstw społecznych. Z biegiem czasu uprzedzenie ludności lwowskiej do bernardynów zaczęło gasnąć. W niemałej mierze przyczynili się do tego oni sami, gdyż prowadzili życie prawdziwie wzorowe, a przede wszystkim ściśle przestrzegali reguły, żyli w surowym ubóstwie i nie przyjmowali żadnych uposażeń ani pieniędzy. Wzbudzało to głęboki podziw, a że ubodzy zakonnicy byli pełni miłosierdzia dla nędzarzy i nieszczęśliwych, i gorliwie pracowali, odprawiając liczne nabożeństwa, niestrudzenie słuchając spowiedzi i z zapałem głosząc słowo Boże, pobożniejsi mieszkańcy Lwowa coraz chętniej odwiedzali ich skromny, drewniany kościółek i wspomagali ich wszelką jałmużną.
Jan z Dukli, zawsze przejęty pragnieniem wzniesienia się na wyższy stopień doskonałości, zwrócił na tych nowych zakonników baczną uwagę. Słyszał o nich już dawniej; teraz, patrząc na nich, nie mógł nie przyznać, że w tym ubogim klasztorku jest ogromny zasób ducha serafickiego, który stanowi główną wartość zakonu św. Franciszka. On sam pragnął życia bardziej surowego dla siebie i bardziej pożytecznego dla bliźnich, a że u bernardynów widział dokładne spełnianie reguły św. Franciszka, postanowił porzucić swój zakon i pójść do nich.
Nie obyło się bez trudności, bo przełożeni długo nie chcieli go puścić, ale w końcu udało mu się przyprowadzić do skutku swe postanowienie. Teraz zaczęło się dla niego jak gdyby nowe życie. Jeśli już przedtem sumiennie chował przykazania Pańskie i gorliwie wypełniał obowiązki zakonne, teraz krokami olbrzyma szedł po drodze doskonałości i rósł bez ustanku w cnotach aż do owego szczęśliwego dnia, w którym go Bóg powołał do wiecznej chwały. Łaska powołania napełniła jego serce żarem najczystszej, ofiarnej miłości Boga i bliźnich, toteż dni całe spędzał na pracy duszpasterskiej i misyjnej, niesieniu pociechy nieszczęśliwym i pomaganiu ubogim, a noce trawił na modlitwie i rozmyślaniach. Sława jego świątobliwości rosła wskutek tego z każdym dniem i coraz szersze zataczała kręgi, on jednak zachowywał niezmiennie głęboką skromność i pokorę.
Nie dziw, że franciszkanie boleli nad jego utratą i domagali się, aby wrócił do nich. Jan odmówił, a gdy wskutek tego doszło do nieporozumień między bratnimi zakonami, zwierzchność zakonna przeniosła go do Krakowa. Tutaj zetknął się z najwybitniejszymi ludźmi zakonu, gdyż klasztor krakowski odgrywał podówczas rolę szkoły, w której dojrzewały najzdolniejsze umysły, a zarazem kuźni hartującej wielkie serca i charaktery. W takim otoczeniu nawet taki mąż jak Jan z Dukli mógł jeszcze niejedną odnieść korzyść duchową. W jakiś czas później przeniesiono go do Poznania. Pracował tutaj tak skutecznie, że pamięć obfitych owoców, jakie wydała jego gorliwość na ziemi wielkopolskiej, do dziś dnia żyje w tradycji wielu klasztorów bernardyńskich, ale Opatrzność wyznaczyła mu inne zadanie. Właściwym polem jego działalności miały być misje na Rusi. Zwierzchnicy zakonu wiedzieli, że już dawniej, za czasów pobytu we franciszkańskim klasztorze św. Krzyża we Lwowie, z wielkim zapałem oddawał się pracy nad nawracaniem schizmatyków, toteż gdy postanowili ożywić prace misyjne na Rusi, jemu powierzyli to trudne zadanie i przenieśli go z powrotem do Lwowa.
Podeszły w latach, ale pełen młodzieńczego zapału zabrał się Jan gorliwie do pracy. Wszystkie jego myśli i wysiłki zwracały się odtąd ku temu jednemu celowi, aby jak najwięcej dusz odszczepieńczych nawrócić na łono prawdziwego Kościoła. Szedł między prawosławnych z miłością jak ojciec między dzieci, gromadził ich wokół siebie, uczył, oświecał, wykazywał błędy, a gdy ujrzał, że mu Bóg w tej pracy błogosławi, zaczął ich szukać po domach, a nawet - za jedyną broń mając słowo prawdy - w cerkwiach, nie zważając na to, że go nieraz dotkliwie znieważono lub pobito. Pracował w ten sposób nie tylko we Lwowie, gdzie oprócz Rusinów nawrócił wielu Ormian, lecz i w innych stronach Czerwonej Rusi, a nawet w dalekim Kijowie. Idąc za przykładem świętego patriarchy franciszkańskiego zakonu walczył za prawdziwą wiarę miłością, łagodnością i pokojem wewnętrznym, panowaniem nad sobą i wielką wyrozumiałością. Wielki miłośnik bliźniego, a nieprzyjaciel błędów i grzechu, był zaciętym wrogiem schizmatyków i heretyków, jednakże nie ludzi, lecz błędów przez nich wyznawanych, i dlatego nawrócił ich tysiące, tak spośród pospolitego ludu, jak i mieszczaństwa oraz szlachty. Nic dziwnego, że mieszkańcy Lwowa i ziem ruskich już za życia zwali go "apostołem schizmatyków".
Po długich latach pracy, sterany wiekiem, trudami i umartwieniami, musiał błogosławiony Jan porzucić działalność misyjną i osiąść na stałe w klasztorze, pracować jednak nie przestał, a nawet w tych latach założył we Lwowie klasztor bernardynek, których działalność dobroczynna stała się prawdziwym błogosławieństwem dla Lwowa. Lecz Bóg chciał, aby jeszcze u schyłku życia otwarła się przed nim droga do wyższej doskonałości i zesłał nań cierpienie, odbierając mu wzrok. Było to na dwa lata przed jego śmiercią. Błogosławiony Jan przyjął ten cios z radością. Przecież z własnego doświadczenia wiedział, ile skarbów drogocennych mieści się w kielichu goryczy Chrystusowej i pomny był słów mędrca Pańskiego: "Wszystko, co na cię przyjdzie, przyjmuj, a w boleści trwaj, a w uniżeniu twoim miej cierpliwość, bo złoto i srebro ogniem bywa próbowane" (Ekl.II,4-5). Dlatego zdawał się zupełnie na wolę Bożą i u Boga, a nie u ziemskich stworzeń szukał pociechy, a chcąc pomnożyć zasób swoich zasług, nie tylko nie zaprzestał pracy nad własnym uświątobliwieniem, lecz nadal z zapałem pracował nad bliźnimi, niestrudzenie słuchając spowiedzi i głosząc słowo Boże z kazalnicy. Bóg nagrodził go za to łaską nadprzyrodzonych widzeń, bo gdy się zatapiał w żarliwej modlitwie, często ukazywała mu się Najświętsza Matka z Dzieciątkiem Jezus na ręku. Odtąd Jan duchem więcej w zaświatach niż na ziemi przebywał, aż wreszcie nadszedł kres jego doczesnej wędrówki. Pokrzepiony ostatnimi sakramentami oddał swą piękną duszę Bogu 29 września roku 1484. W poczet błogosławionych wpisał go papież Klemens XII w roku 1725.

Nauka moralna

Początkiem prawdziwej mądrości jest według nauki Pisma świętego bojaźń Boża. Tej mądrości przede wszystkim powinniśmy się wyuczyć i w tej nauce przez całe życie postępować. Według niej postępując błogosławiony Jan bał się nade wszystko grzechu, brzydził się światem, gardził bogactwem, pracował szczerze dla chwały Boga i zbawienia swej duszy, bez wytchnienia do końca życia swego. Ta praca, ponieważ podejmował ją dla Boga, zbliżała go do Boga, oddalała od próżności i zdrad zepsutego świata i wzbogaciła go w zasługi na wieczność. Jął się tej pracy od pierwszej młodości, dlatego nie była mu przykra ani trudna. Spełniło się na nim, co mówi Pismo święte: Dobrze jest mężowi, gdy nosi jarzmo od młodości swojej (Tren. Jer. 3, 27).
I tak żył najprzód na puszczy, później w zakonie Franciszkanów przyświecał swoimi cnotami, następnie przeszedł do zgromadzenia Bernardynów. Wszędzie był wielkim Świętym, bo w każdym z tych powołań, idąc za wolą Bożą, obowiązki, jakie brał na siebie, jak najwierniej pełnił. Patrz, czy stan, w jakim zostajesz, jest ci wolą Bożą wskazany, a jeśli tak jest, czy spełniasz dokładnie jego powinności!

Modlitwa

Boże, któryś błogosławionego Jana, Wyznawcę Twojego, głębokiej pokory i wielkiej cierpliwości darami przyozdobić raczył, spraw miłościwie, abyśmy naśladując jego przykłady, tej co on dostąpili nagrody. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który króluje w Niebie i na ziemi. Amen.

Żywoty Świętych Pańskich na wszystkie dni roku - Katowice/Mikołów 1937 r.