Przy schyłku roku ubiegłego (1886), 11-go grudnia,
zgasł we wiecznym mieście skromny syn św. Ignacego Lojoli, wyniesiony na kilka
lat przed śmiercią dla nauki swojej do godności kardynalskiej, Jan Chrzciciel
Franzelin, sława Kościoła i jego światło, o którym po zgonie powiedział Papież
Leon XIII: "głęboko uczułem tę stratę: podziwiałem w nim jego naukę i
mądrość, a bardziej jeszcze głęboką jego pokorę", nad którego łożem
śmiertelnym zapłakał Kardynał wielki penitencjarz tak tkliwie, że od płaczu nie
mógł wypowiedzieć formuły ostatniej papieskiej absolucji nad umierającym. Nie
obojętna i nam jest postać zgasłego Kardynała, gdyż znaczną część swej młodości
spędził on w Galicji, w klasztorze w Tarnopolskim, gdzie tak szybko i dokładnie
wyuczył się języka polskiego, że polskie dziatki uczył katechizmu, a w
gimnazjum w Tarnopolu i w konwikcie szlacheckim we Lwowie uczył młodzież polską
we wyższych klasach języków greckiego, niemieckiego i hebrajskiego. Był więc
nauczycielem maluczkich i wyższych w naszym narodzie; aby nim być ze skutkiem,
wedle zasad najpierwszych pedagogicznych, nauczył się języka naszego, chociaż
mógł był przypuszczać, że nie na zawsze wśród nas pozostanie. Wdzięczność stąd
mu się od nas należy, że podjął trud, aby nam być pożytecznym, kiedy go
Opatrzność do nas zesłała. Mówią ci, co bliżej go znali, że szlachetne jego
serce pokochało nas, zaznajomiwszy się ze smutnymi naszymi losami, a podobno i
w późniejszych latach nie tylko lubił wspominać o pobycie swoim w Galicji, lecz
jako kardynał bronił praw naszych słowem i czynem. Godzi się tedy, aby w
języku, którego się wyuczył i który pokochał, a w którym uczył dziatki wiejskie
i młodzież szlachecką, odsłonił się obraz żywota męża wielkiego poświęceniem,
nauką, prostotą i skromnością, aby w polskiej barwie padł kwiat na grób męża,
który na kilka lat przed straszną katastrofą rzucał ziarnka wiary w serca tych,
co mieli kiedyś splamić się zbrodnią Kaina, a który może i niejedno już naprzód
powstrzymał od tego. Nie mamy tu na oku głównie jego zasług jako męża nauki,
ale chcielibyśmy na podstawie różnych danych odsłonić charakter i cnoty
wielkiego męża, kapłana zakonnika, mając na celu raczej pouczenie i zachętę, a
chcąc zarazem przedstawić, jak to się i kształcą, i rozwijają, i dojrzewają
wielkie dusze pod osłoną i wpływem Kościoła, jak to extra ecclesiam nulla
magnanimitas, nobilitudo!
1. Jan Chrzciciel Franzelin urodził się w Tyrolu w r.
1816. Rodzice jego Pellegrino Franzelin i Anna Wieser byli zwyczajnymi,
pobożnymi wieśniakami, żyjącymi z pracy rąk swoich, uprawiając własny kawałek
ziemi. Nasz Kardynał był z sześciu rodzeństwa piątym z rzędu, a nie miał
jeszcze lat dziewięciu, kiedy ojciec mu umarł. Dzieckiem będąc, znajdował się
raz jeden w niebezpieczeństwie życia, kiedy go wół rozjuszony pochwycił na rogi
i na płot rzucił. Odtąd też chorował na nogę przez całe życie. Oddany do szkoły
Franciszkanów w Bozen celował pomiędzy uczniami i ze zdolności, i z obyczajów. Wszystek
czas obracał już wtenczas na modlitwę i naukę; a tak pozostało już potem aż do
śmierci. Od zabaw i rekreacji uciekał, a najchętniej przebywał sam i milczał.
Mimo to jednak był zawsze, jak świadczy towarzysz jego szkolny O. Patiss, dla
wszystkich tak uprzejmy, że pozyskał sobie serca wszystkich nauczycieli i
współuczniów. Co niedzielę i święto przystępował do Sakramentów świętych; w dni
powszednie słuchał już o 5-tej rano Mszy św., co rok w Wielki Tydzień odprawiał
z wielkim skupieniem duszy ćwiczenia duchowne. Taki gimnazjasta mógł oczywiście
na przyszłość wielkie wzbudzać nadzieje.
Kiedy ukończył szkoły w Bozen, chciał go wziąć do
siebie brat jego matki, który był radcą tajnym i prezydentem sądu apelacyjnego
w Innsbrucku, a chciał, aby tam słuchał filozofii i prawa. Franzelin mógł tu
wygodnie oddać się studiom, bo wuj chciał dać mu wszystko, kiedy aż dotąd w Bozen
żył tylko z litości poniekąd i z tego, co sam sobie zapracował dawaniem lekcji.
Myśl jednak wstąpienia do klasztoru, i to do Jezuitów, o których wiele słyszał
od O. Patiss, postawiła go w dylemacie, który wnet rozwiązał spowiednik jego O.
Sprenger, Franciszkanin. Ten poproszony przez młodzieńca o radę, co by miał
czynić, zasięgnął rady od żyjącej wówczas, stygmatyzowanej Marii Mörl za
pośrednictwem jej spowiednika, a ta zadecydowała, żeby wstąpił do Jezuitów,
chociaż przepowiadała mu niemałe trudności. Młody Franzelin przyjął tę wieść z
radością i razem z O. Patiss wstąpił do zakonu.
Dnia 27 lipca 1834 rozpoczął on nowicjat w Grazu, a
wnet ściągnął oczy wszystkich na siebie. Ze skrupulatnością wypełniał wszelkie
przepisy reguły, a szczególniej regułę co do milczenia; był zaś tak ostrego
ducha pokuty, że potrzeba było surowych rozkazów, aby zwolnił z niej nieco. W
czasie całego nowicjatu nie pił nigdy wina, przez dłuższy nawet czas
wstrzymywał się od picia wody, co jednak zakazali mu potem przełożeni jego.
Maria Mörl przepowiedziała mu trudności i przeszkody i te wnet się też
pojawiły, kiedy jako młody nowicjusz zaczął pluć krwią, a to tak silnie i często,
że ani myśleć było można o tym, aby kiedykolwiek zdrowie odzyskał. Przełożeni
zakonni chcieli go już wydalić z klasztoru, kiedy mu podobno współtowarzysz
jego wyprosił u Boga zdrowie. Ten zmarł, a Franzelin odzyskał do tyla zdrowie,
że w siedemdziesiątym roku życia mógł powiedzieć: "nie myślałem, żebym był
doszedł do tego wieku".
Na trzy miesiące przed śmiercią popalił Kardynał
wszystkie swoje rękopisy, nawet i nowsze dzieła, w których przy czytaniu notował
uwagi swoje, a stał całymi godzinami wtenczas przy kominku, aby się przekonać,
że się wszystko spaliło. Pozostało po nim tylko kilka zeszytów treści
ascetycznej, a pomiędzy nimi uwagi, które porobił z okazji wielkich rekolekcji
odprawionych w r. 1835 od 8 marca do 11 kwietnia. Miał on wtedy lat 19, a
notatki te wskazują, z jak żelazną energią narysował młodzieniec szkic
świątobliwego swego życia na przyszłość. Wieje w nich duch już, który potem podziwiali
w uczonym profesorze i Kardynale Ojciec święty i wielu wielkich ludzi.
Przeszedłszy pierwszą szkołę cnoty z chlubą i
odznaczeniem, wyjechał za rozkazem przełożonych na studia filozoficzne do
Tarnopola w Galicji. W dwóch latach ukończył te studia, a w tym czasie poznał
go tu jenerał zakonu O. Beckx, który wówczas był spowiednikiem księżny Köthen.
Franzelin najlepiej ze scholastyków tarnopolskich mówił po niemiecku i stąd to
bliższe zapoznanie się z O. Jenerałem. On sam opowiadał potem ze zdziwieniem,
że Franzelin tak szybko i z taką łatwością nauczył się tu mówić po polsku, że
udzielał już w tym czasie dzieciom w Tarnopolu naukę katechizmową. Jeszcze w
czasie tego studium był także nauczycielem w gimnazjum; później nawet w
najwyższych jego klasach. Że był zdrowia nieszczególnego, ograniczono potem
jego nauczycielstwo na języki grecki i hebrajski, a że za mało w tym było
zajęcia dla żądnego pracy scholastyka, dlatego powierzono mu prócz tego różne
domowe urzędy. Tak musiał np. pomiędzy innymi miewać egzorty dla towarzyszów,
którzy byli na retoryce. Z Tarnopola został wysłany do Lwowa do konwiktu
szlacheckiego, gdzie uczył języka niemieckiego i greckiego, i tu wypełnił owe
sześć lat nauczycielstwa, jakie przepisują statuty zakonne dla każdego z zakonników.
Franzelin miał przejść teraz do studium teologii, a że
przełożeni zgromadzenia wielkie do jego zdolności przywiązywali nadzieje, dlatego
został wysłany do Rzymu, jako do źródła prawdy i nauki.
W roku też 1845 wstąpił Franzelin do rzymskiego
kolegium. Profesorami dogmatyki byli tu wtenczas O. Perrone i tyle
nieszczęśliwy później Passaglia. Uczeń zbliżał się do ostatniego pod względem
zdolności umysłowych, do pierwszego pod względem pokory. Zaraz w pierwszym roku
został przełożonym akademii dla języka hebrajskiego, a później zastępował O.
Patrizzi na katedrze, kiedy dla choroby nie mógł przez kilka miesięcy miewać
prelekcji. W języku hebrajskim odznaczał się niezwykłą biegłością i dlatego już
przy wstępie do nowicjatu, kiedy miał dopiero lat 18, pozwolono mu czytać Pismo
św. w greckim i hebrajskim tekście. Tekst hebrajski bez punktacji czytał z
wielką łatwością. Przy końcu studiów zakazał mu lekarz z powodu choroby
zajmować się poważnymi studiami, ale pozwolił dla rozrywki na czytanie
lżejszych rzeczy. Kiedy przyszedł na drugi dzień do niego i ujrzał leżącą przed
nim książkę, był pewien, że czyta coś wedle jego wskazówki, a kiedy ujrzał
Biblię hebrajską, zdziwił się niepomału, że nie spełnia jego polecenia.
Franzelin odpowiedział na to spokojnie: "to zajmująca dla mnie lektura".
Biblia hebrajska leżała i później, kiedy był kardynałem, zawsze otwarta na jego
stole.
Z łatwością wyuczył się także języka włoskiego i już w
pierwszych miesiącach pobytu jego w Rzymie powierzono mu katechezę u więźniów w
Castel Sant'Angelo. O. Cardella, jego towarzysz, opowiadał, że przez pierwszy
miesiąc przysłuchiwał się tylko w czasie rekreacji rozmowie, a sam nie wymówił
ani słówka włoskiego. Potem dopiero zaczął mówić.
Z wielkim zamiłowaniem oddawał się studiom dogmatyki i
zaskarbił sobie wielką miłość u O. Passaglia, który dyktował zwykle tylko tezy
teologiczne, a resztę wykładał. Franzelin pisał za nim cały wykład i dlatego
uciekali się zawsze jego koledzy do jego zeszytów. Po odczytach zbierali się
studenci po kilka razy w tygodniu dla repetycji, które odbywali we formie
pewnej dysputy i dla tych dysput byli podzieleni na pewne oddziały (circuli).
Na czele takiego oddziału stał jeden ze studentów i nosił tytuł prefekta, a
wybierał go zawsze profesor. Takim prefektem był też Franzelin, a studenci
ubiegali się podobno o to, aby mogli należeć do jego oddziału. Zważywszy, że
Jezuici różnych prowincji wysyłają do Rzymu na studia tylko najzdatniejszych
uczniów, można sobie wystawić, jak musiał celować Franzelin, kiedy został nawet
prefektem cyrkułu. Umiał on zużyć do nauki nawet czas rekreacji, gdyż na
przechadzkach pobudzał do dysputy nad spornymi kwestiami z historii, a cieszył
się niewymownie, ilekroć się dysputa ożywiała. Miał przy tym kolosalną pamięć
co do dat, osób, miejsc; znał np. imiona wszystkich arcyksiążąt austriackich,
ich wiek, pokrewieństwo. Mówili o nim współtowarzysze jego: "na rekreacji
jest on naszą encyklopedią".
Trzy lata spędził w Rzymie na studiach, kiedy wybuchły
niepokoje r. 1848. Jenerał pozwolił wszystkim scholastykom przyjąć przedtem,
zanim się rozproszą, wyższe święcenia; Franzelin jednakże ich nie przyjął. D.
29 marca były ostatnie prelekcje, 30 marzec był przeznaczony na wyjazd. Klerycy
przygotowali sobie na podróż świeckie ubiory, Franzelin ubrał się w obszerny
płaszcz, którego kieszenie zapełnił najróżnorodniejszymi książkami. Z wielu
innymi towarzyszami miał się udać do Anglii. Rzym chciał opuścić razem z O.
Patrizzim i O. Piancinim, ale w bramach miasta został wstrzymany dlatego, że
paszport jego nie był uregulowany. Przez cały dzień był trzymany razem z innymi
w więzieniu, co nie było dla niego, jako dla poddanego austriackiego, bardzo
bezpiecznie; ale potem puszczono go jednak na wolność. W Ugbrook w Devonshire
na zamku znaleźli wygnańcy gościnne schronienie i tu kontynuowali studia swoje
pod kierownictwem O. Patrizzego i Passaglii. Pół roku tu przebyli; po czym O.
Passaglia udał się ze scholastykami Schraderem i Franzelinem do Lowanium, gdzie
dokończyli ostatniego roku studium teologicznego. Na końcu mieli obadwaj odbyć
publiczną dysputę de universa theologia, ale Franzelin musiał się od
niej zwolnić z powodu choroby.
Jako profesor języka hebrajskiego i egzegezy przyszedł
potem do Vals we Francji. W mieście sąsiednim le Puy otrzymał wyższe święcenia,
d. 23 grudnia 1849 r. święcenie kapłańskie, mając wówczas lat 33.
Układały się też już powoli rewolucyjne zamieszki.
Pius IX nie powrócił jeszcze z Gaety, kiedy oddano już Jezuitom kolegium
rzymskie. I O. Franzelin został dotąd odwołany (1850), a uczył tu języka
arabskiego, syryjskiego i chaldejskiego i był suplentem na wszystkie przedmioty
w teologii w przypadku, kiedy który z profesorów zachorował. Obok tego odbył w
r. 1852 ćwiczenia trzeciego roku próby i złożył 2 lutego 1853 r. w kościele del
Gesu cztery uroczyste śluby w ręce O. Jenerała Roothaana. Odtąd mieszkał aż do
r. 1857 w kolegium niemieckim jako prefekt studiów, a obok tego wykładał języki
orientalne w kolegium rzymskim; w r. 1856 wykładał obok tego i wstęp do Pisma
św.
2. W r. 1857 został Franzelin wreszcie mianowany
profesorem dogmatyki w kolegium rzymskim i tu aż do wyniesienia swego do godności
kardynalskiej miewał prelekcje w godzinach popołudniowych. Rano miewał je
Ojciec Perrone, później O. Dominik Palmieri. Przez pierwsze pięć lat był
zupełnie wolny od zajęć pobocznych, dlatego mógł się z zupełną swobodą oddać
nauce; później został powołany do prac w Kongregacjach: był konsultorem Kongregacji
Propagandy dla spraw wschodniego Kościoła, potem kwalifikatorem św. Oficjum.
Jako kwalifikator napisał bardzo uczoną rozprawę o książce, przedłożonej
Inkwizycji, i dlatego postanowili kardynałowie Kongregacji jednogłośnie
przedstawić O. Franzelina Ojcu świętemu do nominacji na konsultora św. Oficjum.
Przeciw wszelkiemu zwyczajowi, bo już inny Jezuita był konsultorem, przyszło do
tej nominacji. Przy wstępnych pracach do Soboru Watykańskiego był członkiem
komisji dogmatycznej, a na Soborze samym był teologiem papieskim. Po odroczeniu
Soboru był jeszcze członkiem Kongregacji dla nadzwyczajnych spraw kościelnych.
Dla sumiennego i prawie drobnostkowego w gorliwości badacza i prawnika za wiele
to było zajęć, zwłaszcza, że wiele czasu zajmowały mu wizyty bardzo wielu tych,
co szukali rady u uczonego Ojca, a widywano pomiędzy nimi nierzadko biskupów i
kardynałów. Mimo tych zajęć i roztargnień sposobił się na prelekcje zawsze z
wielką sumiennością i to nie tylko w pierwszych latach, ale i w dziewiętnastym
jeszcze roku swego zawodu, kiedy po raz piąty już ten sam przedmiot wykładał, i
to z taką skrupulatnością, że na pół godziny przed prelekcją nikogo do celi nie
wpuszczał. Na odgłos dzwonka zrywał się i od razu stawał przed drzwiami
audytorium, czekając zawsze z głową spuszczoną i w myślach zatopiony, aż póki
studenci nie zapełnili audytorium. I gdyby tak ktoś, kto by go nie znał,
zapytał się był o co przed drzwiami, mógłby z odpowiedzi danej wątpić, czy na
wielkiej sali go kto zrozumie; tak mówił cicho, a jednak na sali, kiedy
otworzył zeszyt, w który czasem ani nie wejrzał, wypowiedział po cichu pierwsze
zdanie, ale potem podniósłszy głos, mówił tak głośno przez całą godzinę, że go
dobrze słyszano i rozumiano i w najodleglejszym zakątku. Wytężał oczywiście
wtenczas wszystkie siły, tak że można się było nieraz nad nim litować, kiedy
spojrzano na niego na katedrze, jak się natężał i widocznie przymuszał do tego,
aby głośno mówić. Słówko żartu rzadko rzucił wśród prelekcji; często się
porywał ogniem. Tak opowiadają o nim, że kiedy razu pewnego zbijał sentencję
Suareza, czynił to z taką żywością i tak apostrofował Suareza, że mogło się
zdawać, iż Suarez przed nim stoi. Kiedy skończył szermierkę, uśmiechnął się i
odezwał: "może by kto z was powiedział: gdyby Suarez tu był, może byś
inaczej mówił". I dodał: "idem dixissem, fortasse mitius".
Na odgłos dzwonka w końcu prelekcji zawsze się przerażał, a kiedy przechodził
mimo licznych szeregów słuchaczy, można było czytać na jego twarzy
rozgorączkowanej, w oczach na wierzch wysadzonych, jak bardzo się natężył i ile
go to kosztować musiało. Przez pierwsze pół godziny potem nie mógł oddawać się
nauce; dlatego brał zwykle w rękę jaką gazetę. Rzadko był zadowolony z postępów
uczniów, a stawiał im bardzo wielkie wymagania. Prawie każdą odpowiedź przy
dysputach poprawił, chociaż dobra była, i dobitniej ją wyrażał, a i z
największym spokojem umiał ostre wymierzać pociski. Wiele nie mówił nigdy; a
niezadowolenie wyrażał niespokojnymi ruchami. Z okazji repetycji, które miał z
alumnami kolegium niemieckiego, miał mieć dysputę po raz pierwszy alumn, który
jest obecnie profesorem filozofii. Że był bardzo pilny, dlatego dobrze się przysposobił.
Wedle zwyczaju rozbierał on tezę, której miał bronić; przez pierwszy kwadrans,
Franzelin nie był z tego zadowolony i począł się niepokoić. Kiedy alumn miał
zacząć właściwą dysputę, odezwał się Franzelin do niego: "omnino non
intellexisti thesim". Innemu znów stawił z całym spokojem pytanie:
"vidistine thesim?". Trzeci ktoś chciał głosem silnym
uzupełnić, co brakło w rzeczy samej, ale Franzelin powiedział mu na końcu dysputy:
"si fortius probasses et mitius dixisses, melius fecisses".
Przy repetycjach okazywał się surowym, ale zawsze był gotów dopomóc i objaśnić
z największą względnością, jeżeli widział, że ktoś wielkie trudności pokonywać
musi, a czynił to albo w audytorium, albo we własnej celi. Niepotrzebnie jednak
nie pozwalał sobie zabierać czasu. Książki były dla niego największą
przyjemnością przez całe życie: czy to w gimnazjum, czy na katedrze, czy w celi,
czy też wreszcie już, kiedy był kardynałem. Było to zwyczajem, że profesorowie
rzymskiego kolegium podczas wakacji udawali się na wieś na wypoczynek; O. Franzelin
zostawał przy książkach swoich, a tylko gwałtem mogli go od nich oderwać na dni
kilka przełożeni; ale i wtenczas jeszcze zabierał ze sobą folianty. Ten
wypoczynek nazywali Ojcowie rusticatio Franzeliana, a żartobliwie
określali ją: "studium in quovis loco a bibliotheca moraliter diverso".
Później nawet i do tego wypoczynku nie nękali go Ojcowie; dlatego też w
ostatnich czterech latach profesury swojej nie opuszczał już wcale Rzymu.
Mrówczą pilnością odznaczał się i na katedrze, i w św. Kongregacji Indeksu. Rano
po Mszy św. zjadłszy śniadanie, natychmiast spieszył do biblioteki; po obiedzie
pierwszy z rekreacji dążył do celi swojej, a zawsze do książki. Inni
profesorowie chodzili zawsze wieczorem na przechadzki, on w kolegium rzymskim
nigdy nie prosił o pozwolenie; a przełożeni musieli zmuszać go do tego. Przez
pewien czas miał rozkaz przynajmniej raz w miesiącu przez godzinę używać
przechadzki. W czasie studium bywał cały zatopiony w nauce, tak że można było w
bibliotece tuż koło niego przechodzić, a on ani ócz nie podniósł, ani o niczym
nie wiedział. Kiedy go się ktoś zapytał o co w jego celi, zastanowił się
trochę, dawał krótką odpowiedź, a potem zaraz zatapiał się w książce. Od
książki nikt go nie mógł oderwać; byłby to za największe dla siebie uważał
nieszczęście. Drżał na to wspomnienie, żeby to mogło nastąpić, mianowicie,
kiedy w r. 1870 Włosi wtargnęli do Rzymu, zagarnęli rzymskie kolegium, większą
część gmachu użyli na gimnazjum, zabrali bibliotekę, a Jezuitom tylko tyle
zostawili miejsca, że mogli miewać prelekcje i umieścić w nim profesorów.
Później jednakże w r. 1873 zupełnie ich stamtąd wypędzili, zostawiwszy w nim
tylko O. Secchiego. Z początkiem zimowego półrocza 1873/74 przeniesiono
prelekcje teologiczne do kolegium niemieckiego, zaś filozoficzne do
amerykańskiego, chociaż w rok później połączono wszystkie w kolegium niemieckim.
Profesorowie mieszkali na mieście i w różnych seminariach. O. Franzelin
zamieszkał w Germanikum aż do wyniesienia swego do godności kardynalskiej.
Kiedy się miał przenieść, nie można go było od książek oderwać i w nieobecności
dopiero jego rozkazał O. minister zapakować mu książki i przenieść do Germanikum.
Franzelin wróciwszy do celi i nie zastawszy książek, poszedł do ministra i
powiedział: "ponieważ wzięto mi wszystkie książki, dlatego nie mogę nadal
oddawać się studiom". Kiedy mu zaś odpowiedział minister, że znajdzie
wszystko w Germanikum, zabrał się, poszedł i usiadł tam znów do książki. Nie z
jakiejś namiętności gonił on tak za nią, ale dlatego, że widział w tym wolę
Boga. Gdyby przełożeni byli mu zakreślili inne pracy koło, byłby je podjął z
równą gorliwością; bo napisał on sobie w czasie rekolekcji sentencję: "jeżeli
Bogu się to podoba, będę i laikiem, i będę o to przełożonych prosił".
Owocem mrówczej jego pracy są traktaty: 1) Joan. Bapt. Franzelin e Soc. Jesu in Collegio Rom. S. Theol. Professoris
Tractatus de SS. Eucharistiae
Sacramento et Sacrificio. 2) De
Sacramentis in genere. 3) De Deo Trino secundum personas. 4) De
Divina Traditione et Scriptura. 5) De Deo Uno secundum naturam. 6) De
Verbo incarnato. 7) Examen doctrinae Macarii Bulgakow Episcopi Russi
Schismatici et Josephi Langen Neoprotestantis Bonnensis de Processione Spiritus
sancti. 8) Paralipomenon tractatus
de SS. Trinitate.
Dogmatyki zupełnej niestety nie napisał! Traktaty te
pochodzą z poobiednich jego prelekcji; ale i tych nie byłby wydał, gdyby go
przełożeni jego nie byli do tego przymusili. "Disputationes meas theologicas
jubeor nunc publicam in lucem edere", napisał na czele pierwszego
traktatu swego. Gdyby był dłużej profesorem, byłby ich więcej wydał, gdyż
przełożeni chcieli mu powierzyć przedpołudniowe prelekcje i w ten sposób zmusić
go poniekąd do napisania i wydania reszty traktatów. Traktat np. De Ecclesia,
którego wyglądano z wielkim upragnieniem, był już prawie skończony, kiedy
Franzelin został kardynałem; ale wtenczas nie mógł mu już nikt rozkazywać, a
obawa przed odpowiedzialnością stała się jeszcze większą od czasu, kiedy został
kardynałem. Uważał, że słowo kardynała jeszcze większą ma powagę i tak nie
ujrzał ten traktat światła dziennego, i został zapewne z innymi manuskryptami w
ogień wrzucony. (Dzieło kard. Franzelina Theses de Ecclesia Christi
zostało wydane pośmiertnie w r. 1887 i 1907 – przyp. red. Ultra montes).
W kolegium rzymskim był Franzelin godnym następcą
wielkich poprzedników swoich, jak: Bellarmina, Suareza – i to nie tylko na
katedrze, ale i pod względem cnoty i pobożności. Z traktatów jego dogmatycznych
wieje duch wielkiej pobożności. Jakże cudowny jej powiew np. w objaśnieniu
wpływów Komunii św., w refleksjach jego o nabożeństwie do Najsłodszego Serca
Jezusowego, do najczystszej Panny, do św. Józefa! Jaki duch znów posłuszeństwa
jaśnieje w jego refleksjach o powadze Papieża, rzymskich Kongregacjach; jaka
wiara w uczonym mężu, kiedy pisze o wierze i rozumie, o tajemnicy Trójcy
Najświętszej; kiedy bije w nowostki we wierze; jakie pragnienie zdobycia
świętości, kiedy mówi o wybrańcach Pańskich. Świętość stawia ponad naukę.
Kończąc traktat trudny De Deo Uno, mówi: "Superest id, quod est maximum et unum necessarium, quod
si fecerimus, nulla quae videntur mala, obsunt; si neglexerimus, nulla quae videntur
bona, prosunt; ut obsequamur nimirum monito Apostoli: «fratres magis satagite,
ut per bona opera certam vestram vocationem et electionem faciatis; haec enim
facientes non peccabitis aliquando» (2 Pet. 1, 10)". Podobnie mówi na
końcu traktatu De ss. Eucharistia: "Quae sunt reliqua ad
sacrificium novi testamenti spectantia, ea ad theologiam pertinent vel moralem
vel liturgicam, vel ad theoriam et (quod est
maximum) ad praxim asceticam, ut sit tota vita nostra, ut simus nos ipsi
continuum sacrificium pro Christo, qui se perenni sacrificio pro nobis et nos
sua membra in se ipso capite offert Deo Patri".
Ci, co z nim osobiście przestawali, wydają o nim
niezbite świadectwo, że był świątobliwym zakonnikiem. Z wielkim ducha
skupieniem odprawiał zawsze Mszę św., a to skupienie malowało się na twarzy,
objawiało się we westchnieniach i jękach przytłumionych. Pochodziło też to i ze
skrupulatności jego i z nerwowego usposobienia, które objawiał nieraz w
niezwykłych ruchach. Dlatego odprawiał Mszę św. najczęściej w domowej kaplicy.
Kiedy już jako kardynał odprawiał Mszę św. w dzień św. Ignacego Lojoli w jego
celi zakonnej, przeczytał z wielkim wzruszeniem słowa lekcji: "Tu autem
assecutus es meam doctrinam, institutionem, propositum", a następne
"fidem" wymówił silnym głosem, złożył nagle ręce, zamknął oczy
i tak stał zatopiony w sobie przez kilka minut. Potem spokojnie odprawiał dalej
Mszę św., chociaż było po nim widać wielkie wzruszenie. Fakt ten opowiada ks.
Hubert, który wtenczas stał przy nim jako Presbyter assistens.
Ożywiał go też duch wielkiej modlitwy. Nawet kiedy
chodził po gankach, widać było po nim, że się modli wewnętrznie. W dni wielkich
uroczystości nie bywało w kolegium niemieckim wśród obiadu czytania. Wtenczas,
jeżeli się obiad przedłużał, przerywał rozmowę z sąsiadem, prosił o
przebaczenie i modlił się w duszy aż do końca obiadu. Był też wielkim
miłośnikiem ubóstwa, a okazywało się to w całej zewnętrznej jego postawie.
Będąc w nowicjacie już pisał drobno i zapełniał szczelnie całe arkusze papieru,
a praktykował to i jako kardynał, gdyż zużywał każdy świstek papieru. Jak był
skrupulatny w spełnianiu ślubu ubóstwa, okazuje się to z następującego wypadku.
Kiedy w r. 1873 musieli Jezuici opuścić kolegium rzymskie, pozwolono każdemu z
Ojców zabrać ze sobą wszystko, co było w ich mieszkaniach. W mieszkaniu O. Franzelina
zjawił się urzędnik królewski i zapytał się: "czy wszystko to, co tu jest,
jest Ojca własnością?". Franzelin odpowiedział: "używam wszystkich
tych rzeczy". Urzędnik postawił mu po raz drugi to samo pytanie i tę samą
odebrał odpowiedź. Na trzecie pytanie znów mu odpowiedział: "wszystko do
mego użytku". Z ambarasu wybawił go dopiero inny urzędnik, który zjawiwszy
się w mieszkaniu, odezwał się do urzędnika: "nie dręcz tak tego biednego
człowieka".
Nie
mniej kochał on cnotę posłuszeństwa. Przez pewien czas polecali przełożeni
zakonni jednemu z Ojców, aby go brał ze sobą na przechadzki. Ile razy Ojciec
przychodził do drzwi biblioteki albo jego celi, odzywał się: "O. Rektor
albo O. Minister życzy sobie, abyś Wielebność Wasza ze mną wyszedł na
przechadzkę", zrywał się Franzelin, odkładał wszystko i wychodził, ani
słówka nie mówiąc, on, który każdą minutę czasu zużywał skrupulatnie na naukę i
żadnej nie byłby uronił. Z wielkim posłuszeństwem przestrzegał domowego
porządku, szedł za każdym znakiem, gdzie go wołano; zawsze zatopiony w nauce,
podobno najpunktualniej się stawiał na wspólne duchowne ćwiczenia i żadnego nie
opuścił. A kiedy przez pewien czas miewał krwiotoki i O. Minister zwracał mu
uwagę, że powinien się ochraniać, odpowiedział Franzelin, że się zanadto już
ochrania – chociaż ostre zadawał sobie umartwienia i nigdy się nie oszczędzał.
Ściśle też i surowo przestrzegał posty.
Był uczony i to wszyscy mu przyznawali; a przy całej
uczoności dziwną jaśniał pokorą. Pokora ta jego zajaśniała w całym blasku przy
jego nominacji na kardynała.
3. Po śmierci kardynała Tarquiniego, który był wpierw
profesorem prawa kanonicznego w rzymskim kolegium, zwrócił Pius IX uwagę swoją
na synów św. Ignacego i postanowił jednego z nich powołać do świętego kolegium.
Kiedy razu pewnego objawił zamiar swój Ojcu Cardella, który wówczas był redaktorem
Civiltà Cattolica, powiedział do niego: "myślę o tym Ojcu,
który robi tak piękne sprawozdania a jest tak pokorny. Dałem mu dnia pewnego
medalik w podarunku, a on począł się cofać, ręką znak dając i powiedział: «nie,
nie, Ojcze święty...»". Miał wtenczas na myśli O. Franzelina. Zdawało się
jednak, jakoby chciał go oszczędzić, bo przez dwa lata potem nic nie mówił. Ale
następnie od razu uwiadomił O. Jenerała Beckxa, że chce O. Franzelinowi dać
kapelusz kardynalski. O. Jenerał rezydował wtenczas w Fiesole, ale natychmiast
pospieszył do Rzymu, pobiegł do Ojca świętego i rzucił mu się do nóg, błagając,
aby odstąpił od zamiaru, który tak jest przeciwny całej instytucji jego zakonu.
Nie osiągnąwszy jednakże niczego, chciał przewlec całą sprawę i prosił Ojca
świętego, aby przynajmniej tak długo zaczekał z urzeczywistnieniem zamiaru,
dopóki by Franzelin nie dokończył traktatu De Ecclesia, którego
oczekiwano z wielkim natężeniem. Ale i na to nie zgodził się Ojciec święty.
Chodziło tedy o to, aby Franzelinowi objawić wolę Ojca świętego. Misję tę
powierzono kardynałowi Bilio, który stał z Franzelinem w bliższych stosunkach.
Ten udał się do niego i wręcz odsłonił mu zamiar i rozkaz Ojca świętego, że z
kolegium niemieckiego Jezuitów ma się przenieść do kolegium kardynałów. "Na
tę wiadomość, opowiadał potem Kardynał, tak się przeraził biedny Ojciec, że
myślałem, iż paraliż go razi". To niepodobna, to być nie może, wołał
zafrasowany, zeskoczył z krzesła, biegał po pokoju z wielkim wzruszeniem i
błagał Boga gorąco, aby odwrócił to od niego. Kardynał nie mogąc go uspokoić,
schwycił go za ramię i odezwał się do niego: "Ojcze Franzelin, twoje zachowanie
się wcale mnie nie buduje. Ja spodziewałem się po Tobie aktu posłuszeństwa; to
przecież Ojciec święty rozkazuje, a jemu winieneś, Ojcze, posłuszeństwo".
Na to uspokoił się Franzelin, ale wybuchnął rzewnym płaczem jak dziecko. Tego
samego jeszcze dnia po południu zabrał Kardynał Franzelina do Ojca świętego, bo
takie było jego życzenie. Kiedy go ujrzał Pius IX na pokojach swoich, skinął na
Kardynała i Ojca, aby poszli za nim. Stanąwszy w sali klementyńskiej, rozkazał
Ojciec święty oddalić się otoczeniu swemu, a sam wszedł z kard. Bilio i
Franzelinem do Loggii. Tu rzucił mu się do nóg Franzelin z płaczem i począł się
usprawiedliwiać, że kardynałem być nie może, bo braknie mu zdolności do tego.
Pius IX rozśmiał się i powiedział: "a jakie zdolności miał Piotr św.?
Wszakżeż umiał tylko kierować wiosłem". Franzelin prosił dalej, ale Ojciec
święty powiedział – rozkazuję. Było to w początku lutego r. 1876. O tym wszystkim
nikt nic nie wiedział prócz O. Jenerała i prowincjała O. Cardelli. Ostatniemu
powiedział o tym sam Franzelin z dodatkiem: "to kara Boża". Temu
samemu prowincjałowi powtórzył to kilkakrotnie: "inni mają różne zdolności
i mogą być do różnych spraw użyci przez zwierzchników swoich; ja nie umiem nic
więcej, jak uczyć, i chociaż nie zupełnie dobrze, to przynajmniej nie zupełnie
źle". I tak przez półtora miesiąca biadał bezustannie nad sobą. Uczniowie
jego nie wiedzieli, czemu profesor tak jest smutny i przybity, czemu tak prosi
bezustannie o modlitwę dla siebie, bo wielkie niebezpieczeństwo mu zagraża,
czemu tak biada: "nie mam przyjemności w życiu; może nie będę mógł już
uczyć; jak mi odbiorą prelekcje, to mnie żywcem pogrzebią" i myśleli, że
może będzie członkiem Kongregacji jakiej: aż w końcu 14 marca rozeszła się
wieść: O. Franzelin będzie kardynałem. W czasie prelekcji byli wszyscy w wielkim
oczekiwaniu, czy nie powie im co o nominacji swojej, bo rzeczywiście przeciw
wszelkiemu zwyczajowi swemu spojrzał kilka razy na zegarek, jak gdyby w końcu
chciał był do nich mieć jaką przemowę. Tymczasem spoglądał on na zegarek, bo
chciał w tej godzinie dokończyć jeszcze traktatu swego. Kiedy dzwonek się
rozległ na znak, że prelekcja się kończy, zwiększyła się wszystkich ciekawość;
spokój zapanował w audytorium, a kiedy się podniósł i nic nie powiedział, wszyscy
klasnęli w ręce na znak zadowolenia swego z wyniesienia profesora, chociaż, jak
mówił jeden ze słuchaczy, wszyscy raczej by byli zapłakali na wspomnienie, że
tracą takiego nauczyciela. Franzelin na ten objaw uczniów zbladł jak trup i
stanął jak skamieniały, a potem zerwał się jak lew i przebiegł szybko przez
salę. Była to ostatnia jego prelekcja. Zaczęły się potem rozliczne
powinszowania i wizyty, wśród których jeden z Monsignorów zastał go, jak sam
sobie trzewiki czyścił. Że w kolegium germanicum nie było mieszkania
odpowiedniego dla nominata, dlatego musiał dom opuścić; ale nikt nie wiedział,
kiedy to nastąpi. Mówili wszyscy, że 1 kwietnia się przeniesie. Wieczorem tedy
przedtem chciano mu wyprawić owację; uczniowie zebrali się na korytarzu przed
jego celą; chór śpiewaków zaczął śpiewać, a ten, co miał przemówić do niego,
zapukał do drzwi. Pokorny Ojciec odchylił drzwi, powiedział: "ja nie
odchodzę jeszcze", ale zaraz je zamknął za sobą i zostawił uczniów na
korytarzu. D. 3 kwietnia odbył się konsystorz. Był to poniedziałek, a w sobotę
przedtem jeszcze po skończonej modlitwie przy wieczerzy pokorny O. Franzelin
przyklęknął do każdego z Ojców i alumnów i ucałował im nogi. Ojcowie nieraz to
czynili; w tej chwili zbudowali się tym wszyscy niepomiernie, że to czyni desygnowany
Kardynał.
Uczniowie chcieli go koniecznie pożegnać, ale nie
mogli się dowiedzieć, kiedy odejdzie. W dzień, w którym się odbywał konsystorz,
musiał być w kolegium belgijskim, aby tam przyjmować wizyty. Rano tego dnia
postawili tedy straż, a kiedy ktoś zawołał, że O. Franzelin idzie, zbiegli się
wszyscy, ale mogli go już tylko zatrzymać przy samym wyjściu. Tu wypowiedział
po cichu kilka słów pożegnania: że zawsze się starał o to, aby wykładać czystą
katolicką naukę; prosił o przebaczenie, jeżeli był za surowy i skończył
upomnieniem: "nie gońcie nigdy za dostojeństwami kościelnymi; droga, która
prowadzi dołem, jest równa i pewna". Przy tych słowach zaczął płakać i
odszedł.
Jako kardynał żył tak samo w ciągłej i mozolnej pracy,
jak kiedy był zakonnikiem, żył nawet surowiej, bo go teraz nie krępowało już
posłuszeństwo. Latem i zimą wstawał o godzinie czwartej; miewał potem przez
całą godzinę medytację; o 5½ udawał się do O. Spirytuała, aby spowiedź
odprawić i to w ostatnich dwóch latach codziennie. W pokorze swojej czekał
nawet przed drzwiami, jeżeli przypadkiem ktoś inny był w pokoju Spirytuała. O 6
godzinie odprawiał Mszę św. w domowej swej kaplicy z niezwykłym skupieniem
duszy, a potem słuchał jeszcze jednej Mszy św. Do czytania duchownego, różańca
i innych ćwiczeń duchownych miał zawsze pewien czas oznaczony. Jadąc do
Kongregacji modlił się w powozie, a kiedy w ostatnim czasie po schodach tylko
zwolna mógł wchodzić i schodzić, odmawiał psalmy gradualne. Ściśle robił
partykularny rachunek sumienia i z skrupulatnością zapisywał sobie codziennie
notatki do niego się odnoszące. Książeczkę z tymi notatkami nosił w piersi;
znaleziono ją po śmierci i nie braknie w niej ani jednego dnia, a sięga aż do
wigilii jego śmierci. Na ekshortacje wspólne Ojców kolegium
południowo-amerykańskiego, na wspólne nabożeństwa w kaplicy domowej przychodził
regularnie pierwszy. Poza tym siedział wciąż sam w domu; nie brał udziału w
żadnych rekreacjach, z wyjątkiem dwóch lub trzech świąt uroczystych w roku. Reguły
zakonu trzymał się, o ile tylko zezwalała na to godność jego kardynalska. Tak
musiał mu zawsze wśród obiadu czytywać braciszek, a na początku miesiąca
odczytywał mu reguły, jak to przyjęte jest u Jezuitów. Nie wyróżniał się od
zakonników i pod względem stołu i jadał to tylko, co oni jadali. Przychodził on
jednak często z Kongregacji albo z Watykanu około godziny drugiej; ale wtenczas
nie pozwalał sobie podawać coś innego, lecz jadł to, co już o godzinie
dwunastej było przysposobione. Jadał bardzo mało, a mawiał przy tym: "kto
studiom się oddaje, studiuje lepiej przy próżnym aniżeli przy pełnym żołądku".
W soboty używał tylko rano filiżankę czarnej kawy, a wieczorem mało postnego
pokarmu – ku uczczeniu Najświętszej Maryi Panny.
Ubóstwa klasztornego przestrzegał Kardynał, o ile
tylko to się zgadzało z godnością kardynalską. Bieliznę i pościel miał taką
tylko, jak każdy zakonnik; często połatane, a nowych rzeczy nie nosił wcale. W
domu chodził w jezuickiej sukni, a odwiedzający go poznawali w nim kardynała
tylko po czerwonym birecie. Spowiednik jego musiał mu często przypominać, aby
wychodząc, pamiętał o godności swojej. Razu pewnego kazał braciszek, który mu
usługiwał, zrobić nową suknię. Kardynał przeglądając potem przysłany sobie
rachunek, ujrzał tę pozycję, a kiedy na zapytanie, czemu to bez jego wiedzy
uczynił, odebrał odpowiedź: "gdybym Waszej Eminencji się był spytał, nie
byłoby do tego przyszło". Przyjął to spokojnie i z uległością. Brewiarza
używał starego, zużytego, chociaż miał brewiarze nowe. W kolegium południowo-amerykańskim
zajmował cztery pokoje; a kiedy po zburzeniu kolegium przez Włochów ofiarowano
mu piękne pomieszkanie, nie chciał przyjąć żadnego, ale zadowolił się dwoma
pokojami, z których jeden służył do recepcji, drugi do pracy i spania. Kiedy mu
pierwszy raz urządzano pokoje, wysłano podłogę kobiercami. Kard. Franzelin
odwiedził potem kard. Bilio, który należał do zakonu Barnabitów, a tam
ujrzawszy, że ten ma podłogi wyłożone tylko matami, pozbył się natychmiast
kobierców, posławszy je do kaplicy Matki Boskiej, a sam sprawił sobie pojedyncze
maty.
Sekretarza brał sobie tylko przed Bożym Narodzeniem
dla ułatwienia sobie przesyłki powinszowań; zresztą przez cały rok go nie miał.
Cała jego służba składała się z braciszka zakonnego i jednego sługi, który był
mu bardzo dogodny, bo nie potrzebował mu wiele wydawać rozkazów. Był on przez
34 lata u dwóch innych kardynałów i dlatego znał dobrze miejsce, dzień i godzinę
pojedynczych sesji kongregacyjnych. Mimo to chciał go na rok przed śmiercią
oddalić od siebie dlatego, że nie odprawił ćwiczeń duchownych razem ze służbą
kolegium; zatrzymał go przecież na zaręczenie, że je niechybnie odprawi.
Dla siebie był skąpy, dla innych w dwójnasób szczodry.
Przede wszystkim misje ciążyły mu na sercu; w dziesięciu latach, w których był
kardynałem, ofiarował na nie 26,000 lirów; a oprócz tego wspomagał wielu
prywatnie – zwykle za pośrednictwem proboszczów.
Tak tedy pod suknią kardynała żył w nim prosty i
skromny zakonnik; z blaskiem purpury rozliczał się bardzo skrupulatnie,
ograniczał go do niezbędnych tylko rozmiarów, ale za to w spełnianiu obowiązków
do godności przywiązanych był niewyczerpany. Lękał się strasznie tego, aby nie
musiał być prefektem jakiej Kongregacji, obawiając się wielkiej odpowiedzialności.
Uspokajał go w tym kard. Bilio, chociaż przedstawiał, że w Kongregacjach wielkie
czekają go prace. Myśl, że będzie mógł wiele pracować dla Kościoła, cieszyła go
i dodawała mu odwagi. Praca – i zawsze praca to myśl przewodnia jego życia we
wszystkich jego fazach. Jako kardynał nie potrzebował już podejmować rekreacji
po obiedzie i dlatego nikt go już na nich nie widział. W dziesięcioleciu
kardynalstwa swego opuścił on Rzym raz tylko na kilka godzin, aby być obecnym
przy rozdawaniu nagród w konwikcie szlacheckim w Mondragone i dwa razy wyjechał
przez Porta Pia. Że jako kardynałowi nie wypadało chodzić pieszo na
Kongregacje, więc nawet z okazji tej sposobności nie miał ruchu. Niezmordowany
był w pracy, a należał do sześciu Kongregacji. Sam wszystko pisał, a
skrupulatnie i akta przeglądał, i zastanawiał się nad sprawami i ostrożnie
wydawał wyroki. Jemu też polecono śliską bardzo kwestię badania instytucji i
reguł nowo powstających zgromadzeń. W końcu był prefektem św. Kongregacji
Odpustów i Relikwii. W aktach przez niego wydanych podziwiają wszyscy ścisłość
i wielką bystrość. Obok tego śledził z wielkim zajęciem powodzenie misji i w
ogóle rozwój Kościoła na całym świecie, a zawsze we wszystkim szybko się orientował.
Biskupi irlandzcy opowiadali ze zdumieniem, kiedy obradowali w Rzymie, że kard.
Franzelin tak znakomicie zna ich stosunki i stosunki ich ojczyzny.
Z wielką skrupulatnością uczęszczał jako kardynał na
kazania do Watykanu. Tylko w r. 1886 odmówił sobie tej przyjemności na wyraźny
rozkaz Ojca świętego, dla którego był przejęty czcią prawdziwie synowską. Dwa
tygodnie nie był ani na kazaniu, ani na sesji; czuł się nieszczęśliwy dlatego i
poszedł do Leona XIII Papieża, aby mu zezwolił na podjęcie dawnych zatrudnień.
Całe swoje życie i wszystką pracę oddał Kościołowi na
usługi, aż do tchu ostatniego. W zeszłym roku (1886) 6 grudnia była sesja
Propagandy. Kardynał wyglądał w ten dzień bardzo niedobrze i dlatego prosił go
braciszek chorych opatrujący, aby w domu pozostał. Franzelin odpowiedział na
to: "jeżeli mi odbierzecie Kongregacje, odbierzcie mi i życie". Sługa
ustąpił na to, a Kardynał zastanowiwszy się nieco, mówił dalej: "pójdę, to
będzie lepiej". Kiedy powracał z Kongregacji, nie mógł wnijść na schody i
musiano go wnieść na krześle do góry. Tego samego dnia oddawał się jeszcze
zwykłym swym zajęciom. Następnego dnia poszedł na kazanie. (Opowiadamy te
szczegóły, bo one odsłaniają bardzo pięknie jego charakter). Na usilne prośby
spowiednika dał się wreszcie nakłonić, że przywołał do swego boku lekarza. Ten
przyszedł 8 grudnia i zadecydował, że na chorobę nie ma lekarstwa, ale że można
życie przedłużyć, jeżeli Kardynał oszczędzać się będzie. Kardynał powiedział,
że w tym rzeczy położeniu musi życie wyzyskać jeszcze do modlitwy i na korzyść
Kościoła. Wieczorem udzielił w kaplicy domowej uroczyste błogosławieństwo, ale
wyglądał tak już nędznie, że wzbudzał litość we wszystkich i tylko z trudnością
mógł chodzić. Następnego dnia poszedł na sesję Kongregacji św. Oficjum, ale
wrócił już zupełnie z sił opadły. Jeszcze wieczorem o pół do dziesiątej poszedł
do swego O. Spirytuała, który ujrzawszy go tak złamanego, prosił go, aby
następnego dnia już Mszy św. nie odprawiał. "Zobaczę", odpowiedział
Kardynał. Dnia 10-go grudnia chciał wstać, jak zwykle, o godzinie czwartej
rano, ale już nie mógł. W godzinę później przybył do niego O. Spirytuał,
dowiedziawszy się o słabości zwiększonej, a on ze zdziwieniem mu opowiadał, że
tak naraz z sił opadł. Tymczasem od dziesięciu już miesięcy podtrzymywała słabe
jego ciało tylko męska energia jego ducha i chęć niezłomna pracy. Zażądał tedy
papieru i atramentu, napisał na jakiejś prośbie słów kilka, włożył papier z
pięciu frankami w kopertę i kazał oddać jakiemuś biedakowi. Były to ostatnie
słowa, które napisał. Był to piątek; więc w godzinie obiadowej zażądał
prostszego pokarmu. Pragnął koniecznie odprawić brewiarz i na usilne tylko
nalegania zgodził się na zamianę oficjum. I różańca, i innych modlitw zaniechał
dopiero, kiedy spowiednik na coś innego mu je zamienił. Że to był Adwent, nie
chciał jeść z mlekiem i to tak stanowczo, że nawet lekarz nie śmiał opierać
się przy swym rozporządzeniu. Lekarz skonstatował chorobę płuc i zalecił, by
chorego zaopatrzono świętymi Sakramentami. Powiedział mu to O. Spirytuał, a on
okazał od razu gotowość przyjęcia ich dnia następnego, ale kiedy mu dano do
zrozumienia, że lepiej to zaraz uczynić, odprawił natychmiast spowiedź świętą. O.
Rektor przyniósł mu Komunię św., a on ujrzawszy cyborium, wymówił kilkakrotnie:
"O bone Jesu, o bone Jesu – credo in te, spero in te, amo te super
omnia, super omnia...". Złożył potem wyznanie wiary, odmówił Confiteor,
przyjął z wielkim namaszczeniem Komunię św. i został przez pewien czas sam na
sam z O. Spirytuałem.
Tymczasem dano znać we Watykanie telefonem o tym, co
zaszło. Ojciec święty kazał wyrazić na tej samej drodze żal swój, udzielił
błogosławieństwo i kazał powiedzieć, że przyśle niebawem Msgra Mariniego. Ten
przybył około godziny ósmej wieczorem. Kiedy spełnił polecenie, odezwał się do
niego Franzelin ze wzruszeniem: "złóż mnie u nóg Ojca świętego, że się tak
zniżył do mnie i przysłał tu ciebie, aby się dowiedzieć o moim powodzeniu. Złóż
mnie u nóg Ojca świętego!". Potem dodał: "Ojciec święty wie, że
jestem prefektem Kongregacji Odpustów. Że jestem chory, więc nie mogę się tym
zajmować. Prefekt musi wydawać dekrety, udzielać pełnomocnictwa, a że tego
teraz czynić nie mogę, niech tedy Ojciec święty wydeleguje do tego kogo innego".
Z trudnością tylko wydobył słów tych kilka, dlatego przedstawiał poseł papieski,
aby się nie męczył i nie mówił. Ale Kardynał mówił dalej: "jestem przy
różnych Kongregacjach. Mam pisma tajemne, które należą do różnych Kongregacji.
Proszę Ojca świętego, aby w tym względzie wydał jakie rozporządzenie. Nie
chciałbym robić propozycji, ale, gdyby Ojciec święty chciał, mógłby uczynić
krzyż nad nimi i przysłać kogoś, kto by te papiery rozdzielił pomiędzy
pojedyncze Kongregacje". Monsignor zauważył, że Ojciec święty czeka na
niego i na wiadomości o chorym, dlatego dodał Kardynał: "Monsignorze, to
powiedz Kardynałowi Sekretarzowi Stanu, że nie mogę jutro przybyć do Watykanu
na sesję kongregacyjną". Chciał potem jeszcze raz powtórzyć zlecenia
swoje, ale Monsignor powtórzył je wszystkie, ażeby przerwać choremu, który raz
jeszcze w końcu się odezwał: "złóż mnie u nóg Ojca świętego".
Noc przepędził Kardynał bezsenną, ale spokojną, widać
z Bogiem bezustannie, bo raz po raz wzdychał: Jesu, miserere. O północy
zażądał różańca i zaczął go odmawiać. Nad ranem prosił czuwającego braciszka,
aby wyszedł z pokoju ze świecą. Ten wyszedł, ale usłyszawszy szelest, otworzył
zaraz drzwi, obawiając się nieszczęścia, kiedy Kardynał wołał: "nie
wchodzić". Kardynał klęczał przy łóżku.
Rano o piątej przyszedł O. Spirytuał. Kardynał pragnął
bardzo Komunii św., ale w troskliwości swojej dodał: "potrzebuję pewnie
pozwolenia Ojca świętego, bo nie jestem już na czczo". "To moja
rzecz", odpowiedział Spirytuał. Kardynał myślał, że przybył posłaniec z
Watykanu i nie robił trudności przy jej przyjęciu. Potem przyjął ostatnie
Namaszczenie Olejem św.
Dowiedział się też o jego chorobie O. Jenerał Beckx i
mimo wieku podeszłego (miał lat 92) pokwapił się do kolegium amerykańskiego.
Kardynał ujrzawszy go, odezwał się do niego: "O. Jenerale, biednie mi
idzie, mówić nie mogę. O. Jenerale, proszę o przebaczenie za grzechy życia
mojego, o przebaczenie za wszelakie zgorszenie, jakie dałem w życiu zakonnym".
Powtórzył potem trzy razy: "Deus propitius esto mihi peccatori".
"Nie bój się, Eminencjo, odpowiedział Jenerał, jestem przekonany, że
wszystko jest uporządkowane. Deus tibi propitius erit et benignus".
Chory zaczął powtarzać: "Jesu, amo te". Jenerał nie chciał
odejść od łóżka i dopiero, kiedy Kardynał Mazzella dał zapewnienie, że zostanie
tak długo, dopóki Jenerał nie wróci, dał się nakłonić do odejścia. Chciał on
wrócić około godziny trzeciej, ale wtedy Franzelin już nie żył.
Około godziny dziesiątej zażądał O. Spirytuała, aby mu
udzielił odpust zupełny in articulo mortis, ale wprzód wzbudził w sobie
akty przepisane przez Benedykta XIV. Godzina śmierci zbliżała się szybkim
krokiem, Kardynał podwajał westchnień. Chciał jeszcze odmówić hory, ale już nie
mógł. W południe przestał mówić. Ostatnie jego słowa były: "Jesu, amo
te super omnia". Wciąż jednak ruszał ustami i było widać, że w myśli
się modli. W tym samym czasie dowiadywał się Ojciec święty o stanie chorego, a
kiedy mu musiano odpowiedzieć, że koniec się zbliża, przysłał mu jeszcze raz
błogosławieństwo swoje. Nadszedł potem wielki penitencjarz kardynał Monaco la
Valetta, który rzuciwszy okiem na Franzelina, w głos się rozpłakał. Kiedy
chciał odchodzić, poproszono go, aby udzielił choremu błogosławieństwo papieskie,
które właśnie przysłał mu Ojciec święty. Nie chciał udzielić, tłumacząc się, że
jest bardzo wzruszony; kiedy jednak dał się do tego nakłonić, nie mógł od
płaczu słowa wymówić, lecz zrobił nad umierającym tylko znak krzyża św. i
oddalił się. Nad umierającym zaczęto odmawiać ostatnie modlitwy, a kard.
Mazzella podawał mu raz po raz krzyż do pocałowania. Przy łóżku klęczeli
wszyscy Ojcowie i braciszkowie i kilku alumnów; o kwadrans na drugą 11 grudnia
zasnął Kardynał spokojnie bez walki, prawie niepostrzeżenie. W mieście rozeszła
się wieść o jego chorobie, kiedy już nie żył.
Chciał być pochowany bez żadnej uroczystości jak
skromny zakonnik; ale Ojciec święty rozkazał go pochować odpowiednio do jego godności.
Ciało jego w 48 godzin po śmierci nie straciło jeszcze świeżości i giętkości,
chociaż przenoszono je po kilkakroć do kaplicy domowej na nabożeństwa, do st.
Andrea i do kościoła parafialnego, a pochowano je w grobowcu Jezuitów.
W nabożeństwie uroczystym w kościele parafialnym s.
Bernardo alle Terme wzięli udział posłowie austriacki, belgijski i hiszpański,
wielka liczba prałatów i biskupów, i 16 kardynałów; liczba, jakiej razem nie
widziano przy podobnej uroczystości od 20 września 1870 r. Kardynałowie
powtarzali jednogłośnie, że śmierć ta wielką jest stratą dla Kościoła. O. Luigi
Costa, spowiednik Kardynała przez ostatnie lat 9, powiedział, że nie miał się
nigdy z czego spowiadać, nawet z grzechu powszedniego i dodał: "Ile on
cierpiał! Był on prawdziwie ukrytym męczennikiem". Dręczony był
skrupułami, ale miał z nich tę korzyść, że, zanim wyrok wydał, badał wpierw
najsumienniej, ale wypowiadał też potem zdanie swoje z największą swobodą i
ścisłością i bronił go stanowczo i gruntownie.
Ojciec święty zażądał szczegółów o jego śmierci od
kard. Mazzelli, a wysłuchawszy, powiedział: "taką stratę czuję głęboko.
Podziwiałem u Kardynała naukę i mądrość jego; ale bardziej jeszcze głęboką jego
pokorę. Przychodził on jak dziecko do mnie, zwierzał się ze skrupułami swymi i
lękliwością, a ja zachęcałem go i uspokajałem. Tedy mawiał do mnie: «składam
duszę moją w ręce Waszej Świątobliwości; pamiętaj Wasza Świątobliwość o tym,
aby ją uratować». Wyszukiwał on prawie sposobów, aby się upokorzyć przede mną;
opowiadał wszystko, co mogło go zawstydzić, a biedny nie przeczuwał tego, że
rośnie tylko w oczach moich".
Oto postać wielkiego Kardynała, kiedyś nauczyciela
maluczkich w Galicji. Nad jego głową unosi się wieniec spleciony z kwiatów
modlitwy i nauki. Wypisał on sobie kiedyś jako nowicjusz w książeczce: "dobra
jest uczoność i konieczne są talenty; ale lepsze nad jedną i drugie jest cnota.
Chwałą doskonałą Jezuity jest to, by był nie mniej gruntownie uczony, jak
gruntownie święty" i widać z całego życia jego, że te słowa nigdy się nie
zatarły, ale że pilnie się w nie wczytywał. Na innej karcie napisał sobie:
"Scientia sine charitate inflat: charitas sine scientia se quidem, sed
non proximum aedificat", a i temu nadał ciało w posągowej prawdziwie
formie swego życia. Cześć wielkiej duszy, co chwil kilka i pod polskim żyła
niebem!
–––––––––––
Artykuł
z czasopisma: Przegląd Kościelny. Pismo miesięczne poświęcone nauce
katolickiej i życiu kościelnemu, wydawane przez Ks. Władysława Jaskulskiego,
proboszcza w Dolsku. (Rocznik IX. 1887). Półrocze I. Poznań. NAKŁADEM REDAKCJI, DRUKIEM JAROSŁAWA LEITGEBRA. 1887, ss. 436-454. (1)
(Pisownię
i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono.)
Przypisy:
(1) Por. "Przegląd
Kościelny", a) Kilka uwag o historii
dogmatów. b) Jurysdykcja kościelna i jej uzupełnienie.
2) Ks.
Antoni Langer SI, a) Kardynał Jan Chrzciciel
Franzelin i jego znaczenie w katolickiej nauce.
b) Rozwój wiary. c) Pojęcie o Bogu w
chrześcijaństwie i u filozofów.
d) Św. Tomasz z Akwinu i dzisiejsza filozofia.
4) Ks.
Jan Rosiak SI, a) Suarez. 1548 – 1617.
b) Wiara i "doświadczenie
religijne".
5) Św.
Ignacy Loyola, Summa et scopus nostrarum
Constitutionum. Istotna treść i cel Konstytucji Towarzystwa Jezusowego.
6) O.
Gabriel Hevenesi SI, Maksymy
świętego Ignacego (Scintillae
Ignatianae sive S. Ignatii de Loyola Sententiae et effata sacra. Cum Appendice continente Sententias S. Philippi Nerii).
7) Ks. Jan Badeni SI, a) Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela
zakonu Towarzystwa Jezusowego. b) Filozof chrześcijański z II wieku,
święty Justyn męczennik. c) Św.
Cyryl Biskup Aleksandryjski i walka o Bóstwo Chrystusowe w V wieku.
8) Ks. Marian Morawski SI, a) Filozofia i jej zadanie. b) Dogmat
łaski. 19 wykładów o porządku nadprzyrodzonym.
c) O
nabożeństwie do Najświętszego Serca Jezusowego w stosunku do dogmatu i kultu
katolickiego.
9) P. Christianus Pesch SI, Compendium Theologiae dogmaticae.
10) Ks. Maciej Sieniatycki, a) Apologetyka
czyli dogmatyka fundamentalna. b) Zarys dogmatyki katolickiej.
c) Problem istnienia Boga. d) System modernistów.
e) Modernistyczny Neokościół.
11) Ks.
Marian Osowicki, Śp. O. Albert Maria Weiss
OP.
12) Bp Władysław Krynicki, a) Dzieje Kościoła powszechnego. b) Sobór
Watykański.
(Przypisy od red. Ultra montes).
( PDF )