Święty Bernard, rodem Francuz, przyszedł na świat
w miasteczku Fontana położonym w Burgundii, roku
Pańskiego 1091, w dziedzicznym zamku ojca swego hrabiego
Tescelina. Matka jego Aleta spokrewniona była z
panującymi książętami burgundzkimi. Był on trzecim z
siedmiorga ich dzieci, a wychowanie jego powierzono
duchownym w Chatillon.
Skupienie ducha, nieposzlakowana skromność, pokora,
posłuszeństwo i wielka pobożność, i oto cnoty,
którymi od dzieciństwa się odznaczał. Chociaż
sumiennie przestrzegał czystości myśli i żywota,
zdarzyło się pewnego razu, iż upodobawszy sobie
panienkę szlacheckiego rodu, spojrzał na nią
pożądliwym okiem. Zdybawszy się na grzechu, pobiegł
do pobliskiego stawu, a przerąbawszy lód, skoczył w
przeręblę i tak długo w niej pozostał, póki nie
nadbiegli ludzie, którzy wyciągnęli go z wody pół
martwego. Kilkakrotne pokusy zalotności i
lekkomyślności wywołały w nim silne postanowienie
schronienia się w zacisze klasztorne. Zamiarowi jego
stawili silny opór ojciec, rodzeństwo i krewni,
ostatecznie jednak ulegli jego nieugiętej woli. Wraz z
nim wstąpili do klasztoru jego starsi bracia, wuj i
dwudziestu czterech młodzieńców należących do
najświetniejszych rodzin, między nimi święty Stefan.
Przy pożegnaniu rzekł najstarszy brat do młodszego:
"Bądź zdrów, miły braciszku. Ty teraz będziesz
panem zamku i wszystkich włości do niego
należących". Chłopczyna odpowiedział z płaczem:
"Jak to, wy bierzecie sobie Niebo, a mnie
zostawiacie ziemię? O! jak niesprawiedliwy jest taki
podział!" Po kilku latach wstąpił i on do zakonu.
Bernard poddał się bezwarunkowo całej surowości
reguły zakonnej i tak dalece opanował swe zmysły, że
nic nie zdołało zerwać jego styczności z Bogiem.
Liczba zakonników wzrosła tym czasem do tego
stopnia, że trzeba było zakładać nowe klasztory. Opat
Stefan, otrzymawszy od hrabiego Hugona smutną i
posępną "Dolinę goryczy", posłał tam
dwudziestopięcioletniego Bernarda z dwunastu
zakonnikami, z poleceniem, aby na tym pustkowiu
założył klasztor. Trudne to było zadanie; zakonnicy
krwawo i w pocie czoła pracować musieli, ażeby z
nieurodzajnej ziemi wydobyć liche pożywienie dla
mieszkańców klasztoru, a chleb, który jedli, był tak
czarny i twardy, że goście bawiący w klasztorze
płakali ze wzruszenia, widząc ich nędzne pożywienie.
Opat Bernard umiał jednak podwładnych zakonników
natchnąć takim duchem miłości i zadowolenia, że
"Dolina goryczy" zamieniła się niezadługo na
"Dolinę jasną" (Clairvaux - Clara valis).
Zewsząd zbiegali się ciekawi, pragnący poznać ich
żywot pełny mozołów i trudów, i doszło nawet do
tego, że wielu rodziców strzegło pilnie swych synów i
zakazywało im chodzić do Clairvaux, z obawy, aby
zwabieni świętym przykładem Bernarda nie wstąpili do
nowicjatu.
Po kilku latach liczył klasztor siedmiuset księży
zakonnych, pomiędzy którymi byli książęta,
hrabiowie, wojownicy, uczeni, artyści, a nawet rodzony
ojciec Bernarda; nadto prośby o przyjęcie tak się
mnożyły, że w ciągu kilkunastu lat powstało po
różnych krajach sto sześćdziesiąt nowych
klasztorów.
Niezmierna ta praca utrudzała wprawdzie młodego
opata, wszakże nie życzył sobie innego wypoczynku nad
przechadzkę po samotnym lesie, gdzie w cieniu
szumiących jodeł zatapiał się w myślach o Bogu,
wołając: "O błoga samotności, o samotna
błogości!".
Sława Bernarda rozeszła się i rozbrzmiewała po
wszystkich krajach, a połowa Europy, słysząc o jego
mądrości i dzielności ducha, zasięgała jego rady.
Udawali się do niego świeccy i duchowni, królowie i
papieże, książęta i biskupi, powierzając mu
najtrudniejsze i najzawilsze sprawy.
W świecie chrześcijańskim panował wtedy smutek i
strapienie, albowiem Anaklet II, poparty przez przemożne
stronnictwo, strąciwszy ze Stolicy Piotrowej prawowitego
papieża Innocentego II, siał ziarno niezgody i
wzniecał krwawe rokosze. Święty Bernard przebiegł
wtedy całe Niemcy, Francję i Włochy, i piorunującą
wymową i powtarzającymi się co dzień cudami przy
chorych, kalekach i zatwardziałych grzesznikach tyle
dokazał, że Innocentego II wszędzie jako prawowitego
papieża uznano. Podróże jego podobne były do
triumfalnego pochodu; z okolic na milę i więcej
odległych zbierał się lud na uroczyste jego
przyjęcie; wszyscy pragnęli go widzieć, słyszeć,
ucałować stopy jego, a wszelkie jego starania, ażeby
się uchylić od tych zaszczytów, były daremne.
Szczęśliwszy był w swym stanowczym wymawianiu się od
godności kościelnych, jakie nań zlać chciano.
Uwolniony od wszystkich wrócił wkrótce do swej
ubożuchnej celi.
Około tego czasu nadeszła ze Wschodu złowroga
wiadomość o zdobyciu twierdzy Edessy przez Saracenów i
niebezpieczeństwie grożącym Jerozolimie, więc papież
Eugeniusz III polecił Bernardowi, ażeby zachęcił
wiernych do nowej wyprawy krzyżowej. Święty opat
usłuchał rozkazu i kazaniami, które prawił, wzbudził
w całej Francji niezmierny zapał dla świętej sprawy.
Trudniej poszło mu w Niemczech, gdzie się srożyło
prześladowanie żydów. Sam cesarz Konrad III nie miał
wielkiej chęci do udziału w wyprawie, ale na usilne
prośby Bernarda zwołał sejm do Spiry. Bernard udał
się tam przez Szwajcarię, działając w drodze liczne i
wielkie cuda. W Spirze przyjęto go ze czcią i
uwielbieniem, niezliczone tłumy ludu towarzyszyły mu
przez wystrojone wieńcami i kwiatami ulice do kościoła
katedralnego, gdzie nań czekał cesarz, legaci papiescy
i książęta rzeszy niemieckiej. Gdy wchodził do
świątyni, duchowieństwo zaintonowało hymn "Witaj
Królowo", którego nuta tak rozrzewniła Bernarda,
jako gorącego czciciela Maryi, że przy końcu hymnu
potężnym głosem zaśpiewał: "O łaskawa, o
litościwa, o słodka Panno Maryjo!" Potem tak
serdecznie przemówił do zgromadzonych i tak żarliwie
zachęcał ich do świętej walki, że cesarz na głos
się rozpłakał i przypiął sobie krzyż na piersiach;
za jego przykładem poszli książęta i hrabiowie.
Nieszczęśliwy koniec wyprawy, spowodowany
wiarołomstwem Greków, niezgody hetmanów i
bezkarnością ciurów, sprawił Bernardowi wiele
zmartwienia, zwano go bowiem fałszywym prorokiem,
zarzucano mu wyludnienie miast i wysłanie na zgubę
200.000 ludzi. Bernard milczał, modlił się i
cierpiał: później dopiero wymknęły mu się przy
jakiejś sposobności słowa: "Jeżeli ludzie
koniecznie szemrać muszą, niechże raczej szemrzą
przeciw mnie, aniżeli przeciw Bogu".
Święty ten zakonnik zdziałał także wiele cudów,
największym z nich był jednakże on sam, albowiem
zbiedzony, chorowity mnich, miał świat na swoje
rozkazy, śmiało ganił nadużycia i nieporządki wobec
monarchów, papieży, biskupów i książąt, kierował
według swej woli masami ludu, zapalał je do czci
Boskiej, uciszał uniesienia i namiętności, a nigdy nie
przekroczył granic nakazanych pokorą. Ogień
poświęcenia i ofiarności zbyt rychło strawił jego
słabe siły, a piękna jego dusza uleciała w Niebo w
roku 1153. Papież Aleksander III zaliczył go do
Świętych i pozwolił na publiczną jego cześć w roku
1174.
Liczne jego pisma znamionuje szlachetna prostota i
serdeczność, dzięki którym nadano mu zaszczytny
przydomek "Doktora miodopłynnego", a papież
Pius VIII przyznał mu tę nazwę w imię Kościoła
powszechnego.
Nauka moralna
Ileż to razy słyszymy z ust oziębłych katolików
słowa: "Nie mogę więcej czynić dla zbawienia
duszy, ani też nie mogę częściej chodzić na Mszę i
do Komunii świętej, i nie mogę w niedziele i
uroczystości słuchać kazań i nauk, bo nie mam czasu.
Moje prace i zajęcia nie pozwalają na to". Jeżeli
ktokolwiek na świecie mógłby się tłumaczyć i
uniewinniać w ten sposób, to chyba jedyny Ojciec
święty, który ma na głowie sprawy całego Kościoła,
rozkrzewionego po wszystkich częściach świata. Bernard
napisał też list w tej sprawie do papieża Eugeniusza
III, dawniejszego ucznia swego, który tutaj podajemy w
dosłownym brzmieniu:
"Mój Eugeniuszu, przemawiam do Ciebie z czcią i
szacunkiem, który Ci się należy jako głowie
Kościoła, ale zarazem z tak szczerą przychylnością,
z jaką przemawiać winien ojciec miłujący Twą duszę.
Żałuję Cię, że masz tyle zajęcia i wierzę, że
Cię to smuci i trapi, że nie możesz więcej oddawać
się nabożeństwu i że doznajesz przeszkód w pobożnym
rozpamiętywaniu. Ale jeśli przy natłoku rozlicznych
zatrudnień nie pamiętasz o sobie, jeśli nie zostawiasz
sobie czasu na rozmowy z Bogiem, nie zapominaj o tym, ile
przez to doznajesz spustoszeń w duszy, ile
zatwardziałości stąd powstaje, ile szkód stąd
ponosisz. Cóż mi to za życie, udzielać posłuchań od
rana do wieczora, przyjmować i odczytywać prośby,
godzić zwaśnione stronnictwa, słuchać ich skarg i
zażaleń, sprawdzać akta kościelne i wygotowywać
listy apostolskie! Gdyby to przynajmniej było we dnie
tylko, ale i noce nie są wolne od tych zatrudnień. Na
Boga żywego, do czegóż ma doprowadzić takie życie?
Gdzież tu podobieństwo pomyśleć o własnej duszy w
zamęcie prac tak licznych i różnorodnych? Jeśli tak
dalej całkowicie oddawać się będziesz podobnym
zajęciom, jeśli nie zostawisz ani chwili czasu dla
siebie, wtedy ostygnie w Tobie wszelka pobożność,
myśl Twoja odwyknie od wznoszenia się ku Niebu,
zobojętniejesz dla duszy swej i zajdziesz tam, dokąd
zajść nie myślisz. Zapytasz mnie "dokąd?"
Oto stwardnieje Twe serce, z twardym sercem zasiadać
będziesz na stolicy Piotra jak zatwardziały faraon.
Wiem, że sam to widzisz i opłakujesz niekiedy gorzko
niepokoje, połączone z dostojeństwem, które
piastujesz; ale daremne będą łzy, daremne utyskiwania
i westchnienia Twoje, jeśli nie ulżysz sobie zajęcia i
nie poprawisz się. Odpowiesz mi może: "Tego
uczynić nie mogę, gdyż urząd mój na to nie pozwala i
cały świat spoczywa na mych barkach; moją
powinnością jest trzymać bramę Niebios otwartą dla
katolików, niewiernych i innowierców, a to wymaga
nieustannej troskliwości i pracy". Słusznie i
sprawiedliwie, mój Eugeniuszu! Ale pamiętaj o tym, że
i sam dla siebie bramę Niebios winieneś trzymać
otwartą! Jeśli troszczysz się o wszystkich, winieneś
się troszczyć i o siebie, i to najpierw o siebie. Na
cóż Ci się przyda zyskać wszystkich, a zgubić
siebie? Cóż Ci pomoże, otworzyć Niebo dla wszystkich,
a zamknąć je dla siebie?" - Niechże sobie
zapamiętają te słowa wszyscy, którzy "nie mają
czasu", aby się modlić!
Modlitwa
Boże, któryś św. Bernarda wyniósł do takiego
stopnia świętości, spraw to łaskawie, abyśmy w
ślady jego wstępując, nigdy nie zapomnieli, jak
wysokie jest nasze przeznaczenie i abyśmy nigdy nie
zapominali o Bogu i zbawieniu duszy naszej. Przez Pana
naszego Jezusa Chrystusa, który króluje w Niebie i na
ziemi. Amen.
Żywoty Świętych Pańskich
na wszystkie dni roku - Katowice/Mikołów 1937r.