Michał Micherdziński był jednym z ostatnich świadków słynnego
apelu w obozie KL Auschwitz, na którym o. Maksymilian Kolbe zdeklarował
się pójść na śmierć w zamian za współwięźnia. Prezentujemy rozmowę z
Michałem Micherdzińskim, w której wspomina o. Maksymiliana i tamten apel
29 lipca 1941 roku. Na dwa lata przed śmiercią Michała Micherdzińskiego
(1919-2006), rozmowę z nim przeprowadził o. Witold Pobiedziński.
- Przez pięć lat był pan więźniem obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Spotkał pan osobiście św. Maksymiliana Marię Kolbego. Jakie znaczenie miała dla pana i innych więźniów obecność tego zakonnika pośród was?
Wszystkich więźniów przywożonych do obozu
Auschwitz witano tymi samymi słowami: "Nie przybyliście do sanatorium,
tyko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego
wyjścia, jak tylko przez komin. Żydzi mogą żyć dwa tygodnie, księża
miesiąc, a reszta trzy miesiące. Komu się to nie podoba, może zaraz iść
na druty". Oznaczało to, że może ponieść śmierć, ponieważ w drutach
okalających obóz płynął bez przerwy prąd wysokiego napięcia. Te słowa
już na początku odbierały nadzieję.
W Auschwitz dostąpiłem ogromnej łaski, z o.
Maksymilianem przebywałem w jednym bloku, stałem z nim w jednym szeregu w
czasie selekcji na śmierć. Byłem naocznym świadkiem jego heroicznej
ofiary, która mi i innym więźniom przywróciła nadzieję.
- Jakie były okoliczności tego
wydarzenia, które do dzisiaj budzi tak wielkie i żywe zainteresowanie
oraz inspiruje ludzi do postawienia pytania - dlaczego on to zrobił, w
imię jakich wartości?
63 lata temu, we wtorek 29 lipca 1941 roku,
około godziny 13.00, tuż po apelu południowym, zawyła syrena obozowa.
Ponad 100 decybeli niosło się po obozie. W brygadach roboczych
więźniowie w pocie czoła spełniali swoje obowiązki. Wycie syren
oznaczało alarm, a z kolei alarm oznaczał, że w jednej z brygad zabrakło
więźnia. Esesmani natychmiast przerwali pracę i zaczęło się
konwojowanie więźniów do obozu na apel, aby sprawdzić stan liczbowy. Dla
nas, którzy pracowaliśmy przy budowie pobliskiej fabryki gumy,
oznaczało do siedmiokilometrowy marsz do obozu. Byliśmy popędzani, żeby
iść prędzej.
Apel wykazał rzecz tragiczną: na naszym bloku
14a brakowało więźnia. Kiedy mówię "na naszym" bloku, mam na myśli o.
Maksymiliana, Franciszka Gajowniczka, mnie i innych. Była to wiadomość
przerażająca. Zwolniono wszystkich pozostałych więźniów, pozwolono im
pójść na bloki, a nam ogłoszono karę - stanie na baczność bez czapek,
dzień i noc, o głodzie. Noc była bardzo zimna. Kiedy esesmani mieli
zmianę warty, kuliliśmy się do siebie metodą pszczoły: stojący na
zewnątrz ogrzewali tych w środku, a potem była zmiana. Wielu starszych
nie wytrzymało mordęgi stania w nocy i na zimnie. Oczekiwaliśmy, że choć
trochę ogrzeje nas słońce. Ale spodziewaliśmy się także najgorszego.
Rano oficer niemiecki wykrzyczał w naszym kierunku: "Ponieważ z waszego
bloku uciekł więzień, a wy nie dopilnowaliście tego i nie
przeszkodziliście temu, dlatego dziesięciu z was umrze śmiercią głodową,
ażeby pozostali zapamiętali, że nawet najmniejsza próba ucieczki nie
będzie tolerowana". Zaczął selekcję.
- Co dzieje się w człowieku, kiedy wie,
że mogą to być ostatnie chwile jego życia? Jakie uczucia towarzyszyły
więźniom, którzy mogli usłyszeć wyrok skazujący ich na śmierć?
Wolałbym oszczędzić sobie przypominania
szczegółów tej przerażającej sytuacji. Opowiem, jak wyglądała selekcja.
Cała grupa poszła na początek pierwszego szeregu, na przedzie dwa kroki
przed nami stał niemiecki kapitan. Patrzył w oczy jak sęp, mierzył
każdego i co chwilę podnosił prawą rękę i mówił: "Du!", czyli "ty". To
"du!" oznaczało, że to ty umrzesz śmiercią głodową. I szedł dalej.
Esesmani wywlekali biedaka z szeregu, zapisywali numer i odstawiali pod
strażą na boku. "Du!" brzmiało jak uderzenie młota w pustą skrzynię.
Każdy bał się, że za chwilę palec może pokazać na niego. Przeglądnięty
szereg szedł kilka kroków naprzód, tak że między szeregiem
przeglądniętym a szeregiem do przeglądu powstało coś w rodzaju
korytarzy, wolnych pasów o szerokości 3-4 metrów. W ten korytarz
wchodzili esesmani i znowu padały słowa: "Du! du!". Serca waliły nam jak
młotem. W głowie szum, krew pulsowała na skroniach, zdawało się nam, że
krew wyskoczy nosami, uszami i oczami. Coś tragicznego.
- Jak zachowywał się św. Maksymilian podczas tej selekcji?
Ja i o. Maksymilian staliśmy w siódmym szeregu.
On stał po mojej lewej ręce, dzieliło nas może dwóch albo trzech
kolegów. Gdy szeregów przed nami ubywało, zaczął nas ogarniać coraz
większy lęk. Muszę powiedzieć, że jakkolwiek człowiek byłby
zdeterminowany i przestraszony, żadna filozofia nie jest mu wtedy
potrzebna. Szczęśliwy jest ten, kto ma wiarę, kto ma możliwość do kogo
się uciekać, kogoś prosić o łaskę. Modliłem się do Matki Bożej. Nigdy
przedtem ani potem, muszę to uczciwie przyznać, już tak żarliwie się nie
modliłem. Mimo, że dalej było słychać "du!", to jednak modlitwa
wewnętrznie zmieniła mnie na tyle, że byłem spokojniejszy. Ludzie mający
wiarę, nie byli już tak przerażeni. Byli gotowi przyjąć przeznaczenie
ze spokojem, prawie jak bohaterzy. Jest to wielka sprawa.
Esesmani przeszli koło mnie, omiatając mnie wzrokiem, przeszli
koło o. Maksymiliana. "Spodobał się" im stojący na końcu szeregu
Franciszek Gajowniczek, 41-letni sierżant wojska polskiego. Gdy Niemiec
powiedział "du!" i wskazał na niego, wyrwało się biedakowi z piersi:
"Jezus, Maria! Moja żona, moje dzieci!" Oczywiście esesmani nie zwracali
żadnej uwagi na słowa więźniów, tylko zapisali jego numer. Gajowniczek
później nam przysięgał, że gdyby umarł w bunkrze głodowym, to nie
wiedziałby, że taki lament, taka prośba błagalna wyrwała mu się z ust.
- Zapewne po skończonej selekcji pozostali więźniowie czuli ulgę i całe napięcie ich opuściło?
Skończyła się selekcja, dziesięciu więźniów
zostało już wybranych. Dla nich był to ostatni apel. Myśleliśmy, że
zakończy się ten koszmar stania: głowa bolała, jeść się chciało, nogi
popuchły. A tu naraz zrobiło się jakieś poruszenie w moim szeregu.
Staliśmy na długość drewniaka, aż tu nagle ktoś zaczął się przeciskał
się między więźniami. Był to o. Maksymilian. Szedł krótkim krokiem, bo w
drewniakach długim krokiem iść się nie dało, trzeba było je trzymać
palcami nóg, żeby nie spadły. Szedł prosto ku grupie esesmanów,
stojących w pobliżu pierwszego szeregu więźniów. Wszyscy drżeliśmy,
ponieważ było to złamanie jednego z najostrzej i najbrutalniej
przestrzeganych zakazów.
Wyjście z szeregu oznaczało śmierć. Nowi
więźniowie, którzy przyjechali do obozu, nie wiedząc o tym zakazie, za
wyjście z szeregu byli bici, co powodowało niezdolność do pracy. A to z
kolei równało się pójściu do komory gazowej. Byliśmy pewni, że o.
Maksymiliana zabiją, zanim zdąży się przecisnąć. Ale stało się coś
nadzwyczajnego, czego nie zanotowała historia 700 obozów
koncentracyjnych, jakie zbudowała III Rzesza. Nigdy nie zdarzyło się,
aby więzień obozu mógł bez poniesienia kary wyjść z szeregu. Było to dla
Niemców coś tak niewyobrażalnego, że stali jak skamieniali. Patrzyli po
sobie i nie wiedzieli, co się dzieje.
- Co wydarzyło się dalej?
O. Maksymilian szedł w więziennym pasiaku, z
miską u boku, w drewniakach. Nie szedł jak żebrak, ani też jak bohater.
Szedł jak człowiek świadomy wielkiej misji. Stanął spokojnie przed
oficerami. Wreszcie opamiętał się kierownik obozu. Wściekły, zapytał
swojego zastępcę: "Was will dieses polnische Schwein?" - "Co chce ta
polska świnia?" Zaczęli szukać tłumacza, ale okazało się, że tłumacz
jest zbędny. O. Maksymilianodpowiedział spokojnie: "Ich will sterben für
ihn" - wskazując ręką na stojącego obok Gajowniczka - "Ja chcę umrzeć
za niego".
Jeżeli wcześniej Niemcy stali jak oniemiali, to
teraz pootwierali ze zdumienia usta. Dla nich, reprezentujących
bezbożność laicką, było to coś niepojętego, że ktoś może chcieć umrzeć
za innego człowieka. Patrzyli na o. Maksymiliana z pytaniem w oczach:
czy on oszalał, czy może oni nie zrozumieli odpowiedzi. Wreszcie padło
drugie pytanie: "Wer bist du?" - "Kto ty jesteś?" O.
Maksymilian odpowiedział: "Ich bin ein polnischer katolischer Priester" -
"Jestem polskim księdzem katolickim". Oto więzień wyznał, że jest
Polakiem, pochodzi z narodu, który Niemcy nienawidzili, do tego
przyznaje, że jest duchownym. Dla esesmanów ksiądz był wyrzutem
sumienia.
Ciekawe, że w tym dialogu o. Maksymilian ani
raz nie używa słowa "proszę". Jest tylko jego żądanie, którym złamał
Niemca. Złamał sędziego, który uzurpował sobie prawo decydowania o życiu
i śmierci, zmusił go do zmiany wyroku. Zachowuje się jak wytrawny
dyplomata, choć za frak, wstęgę i ordery, służy mu pasiak, miska i
drewniaki. Panowała wtedy cmentarna cisza, każda sekunda wydawała się
trwać wieki. Wreszcie stało się coś, czego do dzisiaj nie mogą zrozumieć
ani Niemcy, ani więźniowie. Kapitan SS zwrócił się do o. Maksymiliana
per "pan": "Warum wollen Sie für ihn sterben?" - "Dlaczego pan chce
umrzeć za niego?"
Upadły wszystkie kanony, które esesman wyznawał
wcześniej. Przed chwilą nazwał go "polską świnią", a teraz zwraca się
do niego per "pan". Stojący obok esesmani i podoficerowie nie byli
pewni, czy dobrze słyszą. Tylko jeden raz w historii obozów
koncentracyjnych zdarzyło się, aby wysoki oficer, który zamordował
tysiące niewinnych ludzi, zwrócił się do więźnia w ten sposób.
O. Maksymilian odpowiedział: "Er hat eine Frau
und Kinder" - "On ma żonę i dzieci". Oto cały katechizm w pigułce. On
uczył wszystkich, co to znaczy ojcostwo, rodzina. On - człowiek mający
dwa doktoraty obronione w Rzymie z najwyższą notą summa cum laude,
redaktor, misjonarz, wykładowca dwóch wyższych uczelni w Krakowie i
Nagasaki. On uważał, że jego życie jest mniej warte, niż życie ojca
rodziny! Jakże to był wspaniały wykład katechizmu.
- Jak zareagował niemiecki oficer na słowa o. Maksymiliana?
Wszyscy czekali, co się dalej stanie. Esesman
był przekonany, że to on jest panem życia i śmierci. Mógł kazać ciężko
pobić go za złamanie najbardziej rygorystycznie przestrzeganego zakazu
występowania z szeregu. A cóż dopiero, jeśli więzień pozwala sobie na
wygłaszanie nauk?! Mógł ich dwóch skazać na śmierć przez zagłodzenie. Po
upływie kilku sekund esesman powiedział: "Gut" - "Dobrze". Zgodził się
z o. Maksymilianem, przyznał mu rację.
Oznaczało to, że dobro zwyciężyło zło,
maksymalne zło. Nie ma większego zła, jak skazać z nienawiści człowieka
na śmierć godową. Ale nie ma też większego dobra, jak oddać własne
życie, po to, by drugi człowiek mógł żyć. Maksymalne dobro zwyciężyło.
Chcę zwrócić uwagę na odpowiedzi św.
Maksymiliana: trzy razy jest pytany i trzy razy odpowiadając zwięźle i
krótko, użył czterech wyrazów. Cyfra cztery w Biblii oznacza
symbolicznie całego człowieka.
- Jakie znaczenie miało dla was, pozostałych więźniów to, czego byliście naocznymi świadkami?
Niemcy pozwolili Gajowniczkowi wrócić do
szeregu, a o. Maksymilian zajął jego miejsce. Skazańcy musieli zdjąć
drewniaki, były im już niepotrzebne. Drzwi bunkra głodowego otwierane
były tylko po to, by wynieść zwłoki. O. Maksymilian szedł w ostatniej
parze, pomagał jeszcze iść innemu więźniowi. W zasadzie był to ich
własny pogrzeb, jeszcze przed śmiercią. Przed blokiem kazano im ściągnąć
pasiaki i wtrącono od celi o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych.
Zimna, szorstka, mokra posadzka, czarne ściany, światło słoneczne
sączyło się przez potrójne załamanie. Wydarzył się tam kolejny cud. O.
Maksymilian, chociaż od 20 lat żył o jednym płucu, przeżył wszystkich. W
komorze śmierci żył 386 godzin. Każdy lekarz uzna to za
nieprawdopodobne.
Po tym długim okresie umierania niemiecki kat w
białym kitlu lekarskim zadał o. Maksymilianowi śmiertelny zastrzyk. A
on znowu nie umarł... Musieli go dobić kolejnym zastrzykiem. Umarł w
wigilię Wniebowzięcia NMP, jego Hetmanki. Przez całe życie pragnął
pracować i umrzeć dla Niepokalanej. To było dla niego największe
szczęście.
Długo można by mówić o działach, jakie
zainspirowała ofiara św. Maksymiliana. On umocnił działalność obozowej
grupy oporu - tajnej organizacji więźniarskiej, która od tego wydarzenia
dzieliła czas na "przed" i "po" ofierze o. Maksymiliana. Wielu więźniów
przeżyło obóz dzięki istnieniu i działalności tej organizacji. Ocalało
nas niewielu, dwóch na stu. Ja dostąpiłem tej łaski, jestem jednym z
tych dwóch. Franciszek Gajowniczek nie tylko, że ocalał, ale żył jeszcze
54 lata.
Nasz święty współwięzień przede wszystkim
ocalił w nas człowieczeństwo. Był duchowym pasterzem w komorze głodowej,
wspierał, prowadził modlitwy, rozgrzeszał i wyprowadzał umierających
znakiem krzyża na drugi świat. W nas, ocalałych z selekcji, umocnił
wiarę i nadzieję. Pośród tego zatracenia, terroru i zła, przywrócił
nadzieję.
- Dziękuję za rozmowę
Rozmawiał o. Witold Pobiedziński OFMConv
Źródło tekstu: http://www.franciszkanie.pl/
Źródło tekstu: http://www.franciszkanie.pl/
OD REDAKCJI: Kościół Katolicki od roku 1958 nie ma papieża, więc nie było Ojca Świętego który mógłby ogłosić o. Maksymiliana świętym Kościoła Katolickiego. Dla nas katolików prywatnie o. Maksymilian jest świętym ale musimy poczekać na oficjalne stanowisko Kościoła i oficjalną kanonizację przez prawdziwego namiestnika Chrystusa.