Zdarza
się nieraz spotkać z rozpowszechnionym dziś zdaniem, że w dobrze
urządzonem społeczeństwie państwo powinno być odłączone od Kościoła.
Nauka zaś katolicka, przeciwnie, powiada, że podług ustanowionego przez
Boga porządku, oba społeczeństwa – państwowe i kościelne – powinny
być ściśle złączone, i że rozłączenie ich jest złem, które powinno
się tylko znosić dla uniknienia większego jeszcze nieszczęścia. Kościół
zawsze wypowiadał to przekonanie, a Leon XIII przedstawił je w całej
pełni w Encyklikach Immortale Dei oraz Libertas. Nawet bez
uciekania się do argumentu powagi, którego przeciwnicy nasi nie uznają,
łatwo wykazać, że sam zdrowy rozum domaga się tej jedności Kościoła
i państwa, a rozdział ich stanowczo odrzuca. I w istocie, cóż bowiem
ma znaczyć ten wyraz jedność? Oto pomoc wzajemną, jaką świadczyć
sobie powinny społeczeństwo religijne i społeczeństwo świeckie w dążeniu
do właściwych sobie celów. A czy tej spójni wymaga Pan Bóg?
I.
Aby się przekonać, czy Kościół i państwo powinny się wspierać
wzajemnie przy spełnianiu swego posłannictwa, trzeba naprzód poznać
cel, każdemu z tych dwóch społeczeństw właściwy. Widoczna rzecz
bowiem, że gdyby cele tych społeczeństw były wzajem sobie przeciwne
albo od siebie niezależne, wtedy rzeczona jedność obu społeczeństw
nie leżałaby w zamiarach Opatrzności.
Obaczmy
więc naprzód, jaki jest ceł społeczeństwa świeckiego, tego, co
nazywają „Państwem”. Otóż
bezpośrednim i szczególnym celem państwa jest zapewnienie poszczególnym
członkom społeczeństwa pomyślności doczesnej, zwłaszcza przez
utrzymanie publicznego porządku i dobrych obyczajów, oraz przez
udzielanie każdemu z obywateli opieki prawa (Uczony
Suarez, a za nim cała szkoła teologiczna, w ten sposób wyjaśnia w
trakt. De Legibus (lib. III, c. II, p.
7) wewnętrzny czyli bezpośredni cel państwa: „Celem władzy świeckiej
jest przyrodzone szczęście ludzkie społeczeństwa doskonałego (t. j.
państwa), którem ona rządzi, oraz szczęście poszczególnych
jednostek, jako członków tegoż społeczeństwa. Szczęście to ich
polega na tem, aby wśród tego społeczeństwa żyli w spokoju i w
sprawiedliwości przy dostatecznej mierze dóbr doczesnych, które im służą
do zachowania i wygody życia fizycznego, oraz przy uczciwości obyczajów
koniecznej do zachowania publicznego spokoju, pomyślności państwa i do
słusznego podtrzymania natury ludzkiej.”)
Ponieważ
ta zasada jest powszechnie
przyjęta, niema wiec potrzeby jej udowadniać.
Ale
czyżby prócz tego pierwszego i bezpośredniego celu nie imało państwo
innego jeszcze celu ostatecznego? I owszem. Doczesna pomyślność
jednostek, nad której zapewnieniem pracuje społeczeństwo świeckie,
polega na rozwoju i możliwie dokładnym wykonywaniu władz duszy i ciała.
Ale na cóż to te władze zostały dane człowiekowi i jaki cel zakładać
on sobie powinien przy ich wykonywaniu? Bóg mu ich udzielił, a on
wykonywać je powinien dla celu ostatecznego, któryby wielbił jego Stwórcę
i czynił go samego szczęśliwym. Cel ten osiągnięty być może tylko w
życiu pozagrobowem, a my, chrześcijanie, nazywamy go zbawieniem albo
życiem wiecznem. Zgadza się na to zarówno wiara jak filozofia – ta
przynajmniej, która uznaje istnienie Boga. Ostatecznym przeto celem usiłowań
jednostek i społeczeństwa jest życie wieczne: Celem życia ludzkiego, a
tem samem i społeczeństwa, powiada św. Tomasz, jest Bóg: Finis
humanae vitae et societatis est Deus. W książce zaś swej De
Regimine princip. (1. I, cap. XIV) tenże święty filozof chrześcijański
w ten sposób swą naukę rozwija:
„Toż
samo powiedzieć trzeba o
celu jednostki
zbiorowej, co się mówi o celu jednostki pojedynczej. A że
ostatecznym celem człowieka,
żyjącego podług zasad cnoty, jest weselenie się w Bogu, przeto z tego
wynika, że cel jednostki zbiorowej jest ten sam, co cel pojedynczego człowieka.
A zatem ostatecznym celem wielości zjednoczonej w społeczeństwo nie
tylko jest wierzyć podług zasad cnoty, ale przez życie cnotliwe dążyć
do weselenia się w Bogu.”
Jakoż,
właściwością celu ostatecznego jest to, że wszystko powinno mu być
podporządkowane. Człowiek zatem obowiązany jest nigdy z oczu nie tracić
życia wiecznego i każdą czynność swą spełniać celem osiągnięcia
takowego. Obowiązki religijne i społeczne, władze duszy i ciała, majątek,
stanowisko – wszystko powinno dlań być środkiem osiągnięcia życia
wiecznego. A zatem sama nawet pomyślność doczesna, która państwo z
przeznaczenia swego zabezpiecza, i która jest tylko pomyślnością
jednostek, uważanych w pewnej zbiorowej całości, jest podporządkowana
ostatecznemu celowi tych jednostek, i powinna je doń, czy to pośrednio
czy bezpośrednio, doprowadzić. Można przeto i powinno się powiedzieć,
że jeśli doczesna pomyślność obywateli państwa jest celem bezpośrednim
społeczeństwa świeckiego, to wieczne zbawienie tychże obywateli jest
tegoż społeczeństwa celem ostatecznym.
Zobaczmy
zaś z drugiej strony, jaki jest cel społeczeństwa kościelnego? Dla
jakiego celu został ustanowiony Kościół? Oczywiście, - sam on to mówi
o sobie – celem doprowadzenia ludzi do zbawienia wiecznego. Kościół
więc i społeczeństwo świeckie mają dążyć – pierwszy bezpośrednio
a drugie pośrednio – do tegoż samego ostatecznego celu, którym jest
uwielbienie Boga przez zbawienie wieczne Jego stworzeń. Stąd dla
obu tych społeczeństw wynika obowiązek zgodnego wzajemnego
porozumienia, albowiem jeśli jedno z nich przeszkadza drugiemu, sobie
samemu szkodę przynosi, gdyż szkodzi zbawieniu ludzi, które jest jego własnym
ostatecznym celem. Przeciwnie, obu tym społecznościom zależy wiele na
wzajemnem wspomaganiu siebie, gdyż koniec końcem cel ich zabiegów i
usiłowań jest identyczny.
Konieczna
ta zgodność między obu społecznościami, na łonie których żyjemy,
wynika nie tylko z samej tożsamości celu ostatecznego, ale także z
jedności podmiotu, na który one oddziaływają; ten sam bowiem człowiek
jest zarazem chrześcijaninem i obywatelem państwa. Jeśli państwo i Kościół
nie pozostaje w zgodzie, człowiek ten widzi się z konieczności
zmuszonym do nieposłuszeństwa względem jednej lub względem drugiej z
obu władz prawowitych, pod któremi go Bóg postawił.
Z
drugiej znów strony, jednostki wzięte zbiorowo tworzą państwo, albo
raczej są one państwem
samem. Otóż, aczkolwiek państwo jako państwo nie ma duszy, któryby
mu zbawić należało, to przecież każdy, co je składa, ma obowiązek
zbawić swą duszę, a wszyscy razem są obowiązani wszystkich sił używać,
by zbawienie wieczne sobie zapewnić. Wśród wszystkich tych sił jedną
z najznaczniejszych jest bezsprzecznie władza, jaką Bóg dał społeczeństwu
świeckiemu, by niem rządziła. A przeto i ta władza także powinna być
spożytkowana w sprawie chwały Boga i dusz
zbawienia.
Kościół
znów ze swej strony prawidłowo i skutecznie może spełnić swe posłannictwo
tylko w krajach, gdzie panuje porządek i pokój; skutkiem tego własne
dobro Kościoła wkłada nań obowiązek wspomagania rządów państwowych
w ich pokojowej i dla ludu pożytecznej pracy.
Z
drugiej znów strony, Kościół uważa sobie za obowiązek, któremu
nigdy się nie sprzeniewierzył, nakłanianie swych dzieci do spełniania
wszystkich obowiązków, a pomiędzy tymi obowiązkami jednym z
pierwszych jest uległość dla władzy państwowej. I z tego więc
jeszcze tytułu Kościół z konieczności daje poparcie państwu, i ze
swej strony spełnia warunki swego zjednoczenia ze społecznością świecką.
Dość
więc przez chwilę rzucić okiem na istotę i na cel obu społeczności,
by wyraźnie się przekonać, że obowiązkiem ich jest wspomagać się
wzajemnie, i że tego wymaga wola wspólnego ich twórcy. A jednak przeciw
tej rzeczywistej i jasnej prawdzie występują liczne zarzuty. Podamy tu
trzy z nich najgłówniejsze:
l-o.
Pierwszy, przez niektórych katolików stawiany, mówi, że ponieważ
religia katolicka jest religią
prawdziwą przeto nie może nie tryumfować i że tem samem
nie potrzebuje pomocy władzy ludzkiej.
Odpowiedź
na to nie trudna. Nie możemy wątpić o ostatecznem zwycięstwie prawdy
religijnej i o nieustanności katolickiego Kościoła; poręcza nam to
bowiem wyraźnie słowo Chrystusa Pana. Ale ta wiecznotrwałość i to
zwycięstwo mają być właśnie skutkiem usiłowań katolików, pracujących
pod przewodnictwem i ze szczególną pomocą Opatrzności. A przeto
obietnice nieśmiertelności, jakie Kościół posiada, bynajmniej nie
zwalniają jego dzieci od dostarczania mu swej pomocy. Wszak i cnota również
ma zapewnione sobie ostateczne zwycięstwo, a jednak jakiż to rozsądny
prawodawca uważał kiedy to zapewnienie za pobudkę do odmawiania
nagrody człowiekowi cnotliwemu, albo tez kary winnemu?
Z
drugiej znów strony ilość wiernych Kościołowi dzieci jest z natury
swej chwiejna, przyrostowi i umniejszeniu podległa, a obowiązkiem
katolików jest pracować nad tem, by jak największą ilość ludzi
sprowadzić do owczarni Chrystusowej, Wszyscy zatem jesteśmy obowiązani,
każdy w miarę sił swoich, współdziałać w dziele zbawieniu,
powierzonym Kościołowi.
2-o.
Powtóre, ścisłej jedności Kościoła ze społecznością świecką
przypisują niektórzy to zepsucie, jakiemu ulegało duchowieństwo,
wzbogacone hojnością możnych i panujących. Ale niesłusznie stawiają
to przypuszczenie. Kościół nawet bez tej łączności obu społeczeństw,
lecz samą tylko naturalną siłą rzeczy byłby doszedł do tych samych
bogactw; wszak skoro się zostawi społecznościom kościelnym wolność
nabywania i posiadania, trudno przeszkodzić, aby społeczności te z
czasem nie doszły powoli do bogactwa, albo nawet do wielkich dostatków.
W takim razie same one odpowiadają za siebie, a najdroższa Kościołowi
sprawa dusz ludzkich wkłada obowiązek zapobiegania nadmiarowi lub nadużyciom
tych bogactw. Jeśli się Kościół zaniedbał kiedy w tym obowiązku,
tak samo jak ludzie bogaci, choć może w mniejszym stopniu, niż ci
ostatni, to zawsze Opatrzność nie omieszkała go za to ukarać. Z tego
też nic wnioskować nie można przeciw zasadzie jedności obu społeczeństw.
Przyznajemy wszakże, iż w tej łączności jest pewne niebezpieczeństwo;
ale cóż z tego wynika? nic więcej prócz konieczności zażegnania
tego niebezpieczeństwa przez odpowiednie pomiędzy państwem a Kościołem
zarządzenia.
Mówiono
nadto o hipokryzji jakąby wytworzyć musiała jedność pomiędzy Kościołem
a państwem! Otóż złe pod tym względem było daleko mniejsze, aniżeli
się myśli. Przytaczane pod tym względem przykłady dowodzą
przedewszystkim, że w danych społeczeństwach duch i obyczaje tłumów
były dobre, że cnota jednała sobie poszanowanie, że zbrodnia w biały
dzień ukazywać się nie śmiała i że zazwyczaj kto chciał pozostać
cnotliwym i bogobojnym, nie tylko nie potrzebował walczyć z opinią
publiczną, lecz owszem znajdował w niej nieocenioną zachętę i pomoc.
A iluż-to nowożytne społeczeństwa przedstawiają tego rodzaju hipokrytów!
Niestety, hipokryzja pozostała, a przyczyny, które ją wytwarzały,
powoli tu i owdzie znikają.
Mówią
jeszcze, że cnoty religijne ubiegłych wieków nie były tak czyste ani
tak prawdziwe, jak cnoty czasów naszych, gdyż one, w części
przynajmniej, zawdzięczały swój początek obawie kar i nadziei nagród
doczesnych. Lecz czyż to nie dobrodziejstwo dla człowieka, że strach
przed karami tego świata łączy się z obawą piekła, a nadzieja dóbr
ziemskich — z oczekiwaniem szczęśliwości wiecznej? Czyż-to sam Bóg
nawet nie uciekał się do tego środka względem swego wybranego ludu?
Czyż ojciec rodziny nie stosuje codziennie tego sposobu przy wychowywaniu
swych dzieci? Czyż wreszcie sam rozum nie wymaga tego, aby w dobrze urządzonym
społeczeństwie cnota bywała nagradzana a występek karany?
Prawda,
że uczucia strachu i nadziei nie stanowią przymiotów bohaterskiego
serca, ale też nie są one grzeszne i złe, a połączone z innemi podnioślejszemi
uczuciami, których bynajmniej nie wykluczają,
są zdolne doprowadzić człowieka do jego ostatecznego celu.
Niektórzy
przypominają jeszcze zgorszenia owych wieków jedności Kościoła i państwa,
przez jednych zanadto chwalonych, a przez innych zanadto ganionych; co do
nas, to nie przeczymy istnienia tych zgorszeń, opłakujemy je owszem;
ale czyż one wszystkie pochodziły z jedności Kościoła i państwa?
Ale czyż dziś jeszcze nie oglądamy codziennie gorszych i
straszniejszych skandalów? Czyż nie mamy przed oczyma okropnego widoku
olbrzymich tłumów ludzi żyjących bez Boga, bez troski o swój cel
ostateczny, i podobniejszych pod tym względem do dzikich zwierząt, aniżeli
do istot rozumnych?
Ostatni
jeszcze zarzut. Jedność Kościoła i państwa wszędzie zamyka w sobie
kwestyę pieniężną. Kościelna bowiem społeczność, zanadto uboga, by
sobie wystarczyć, zmuszona jest uciekać się o pomoc do społeczności
świeckiej; tymczasem wielka to niesprawiedliwość zmuszać obojętnych
a nawet wszelkiej religii wrogich wielu obywateli państwa do utrzymywania
instytucyi, z której oni ani chcą ani mogą korzystać, i która
wcale nie jest potrzebna dla państwa.
Przeciwnicy
nasi uważają ten swój zarzut za niezbity; obaczmyż przeto, ile on w
sobie zamyka prawdy.
Naprzód,
nie jest prawdą aby jedność Kościoła i państwa zamykała w sobie
wszędzie kwestyę pieniężną W Irlandii, w Anglii, w Stanach
Zjednoczonych Ameryki Północnej i w części Niemiec Kościół żyje i
rozszerza się bez żadnej pomocy ze strony państwa. Powtóre,
nieprawdą jest również, jakoby Kościół nie mógł sobie wystarczyć
i jakoby do życia potrzebował pieniędzy państwa. Kościół potrzebuje
pewnego procentu ze strony państwa, tak jak wierzyciel ze strony swego dłużnika,
ale wcale nie tak, jak ubogi potrzebuje jałmużny bogacza. Nie darmo to,
lecz w zamian za swą własność prawie wszędzie przyjął Kościół
zabezpieczenie swych potrzeb przez państwo.
To
przypuściwszy, ponieważ wszyscy obywatele państwa – katolicy czy
nie katolicy – są obowiązani brać udział w spłacaniu zobowiązań
państwowych, rzecz oczywista, że państwowy budżet wyznań nie
przynosi uszczerbku kieszeni obywateli obojętnych lub wrogich religii.
W tym przeto szczególe nie można znaleźć dostatecznego tytułu do
potępiania jedności Kościoła i państwa.
Po
trzecie, nawet i bez wszystkich tych uwag nie jest prawdą aby państwo
nie było nic winne Kościołowi. W rzeczywistości bowiem, któżto
podtrzymuje życie moralne w massach ludowych? kto uczy je
najelementarniejszych obowiązków człowieka? kto zakłada owe
tysiące pobożnych i miłosiernych instytucji, które karmią ubogich,
pocieszają strapionych, pouczają nieświadomych, słowem, które
przychodzą z pomocą niezliczonym nędzom, wobec których wszystkie rządy
czują się bezsilnymi? Któż to wszystko czyni, jeśli nie religia, jeśli
nie Kościół? Istotnie, bez Kościoła niemasz religii, bez religii
niemasz prawdziwej moralności, niemasz miłosierdzia, a bez moralności i
miłosierdzia nie masz cywilizacji, niemasz postępu, więcej powiem –
nie masz społeczeństwa świeckiego.
II.
Przystąpmy wreszcie do osławionej owej zasady bezwzględnego
rozdziału Kościoła od państwa. Frazes-to napotykany dziś na każdym
kroku, trzeba przeto utworzyć sobie o nim dokładne pojęcie. Zdanie
to, wzięte w naturalnem i dosłownem znaczeniu wyrazu, oznacza zupełny
brak jakichkolwiek stosunków pomiędzy Kościołem a państwem; wzięte
zaś w znaczeniu, jakie się mu w życiu codziennem zazwyczaj nadaje,
oznacza zupełną swobodę postępowania państwa względem Kościoła i
Kościoła względem państwa, pod warunkiem jednak, że Kościół
podlegać będzie wszystkim prawom państwowym na równi ze
stowarzyszeniami czysto świeckiemi, takiemi jak np. towarzystwa
ubezpieczeń albo dróg żelaznych.
Toż
samo również znaczenie przypisują dziś powszechnie innemu
jeszcze wyrażeniu: wolny Kościół w wolnym państwie.
Ostatniego
tego wyrażenia używali niegdyś pewni znakomici katolicy dla
wypowiedzenia tego prawdziwego pojęcia, że Kościół wymaga dziś od państwa
nie tyle prawnej lub pieniężnej pomocy, ile raczej swobody i wolności,
to znaczy uznania swych praw zwierzchniczych. Ale wyrażeniu to utraciło
właściwe swoje znaczenie, i dziś może tylko być brane w
znaczeniu, jakie mu tu nadajemy.
Pojmowany
w pierwszem znaczeniu, rozdział bezwzględny jest niedorzeczny i do
urzeczywistnienia niemożliwy; gdyż wspólne w jednym kraju istnienie
dwóch społeczności, utworzonych z jednych i tych samych członków,
wymaga z konieczności pewnych między niemi stosunków. I w istocie, obie
społeczności: religijna i świecka, posiadają pewne prawa, których się
pozbyć nie mogą, względem jednych i tych samych osób, jak również
wzglądem jednych i tych samych przedmiotów, a mianowicie względem małżeństw,
względem pewnych dóbr doczesnych, względem ministrów czci bożej i
wychowania młodzieży. A jakże tu zachować właściwą każdej z tych
społeczności miarę? Ponieważ są one obie zwierzchniczymi w odnośnym
zakresie, trzeba przeto koniecznie, aby między nimi zachodziła
przyjacielska zgodność a wtedy, albo wszystkim rządzić będzie zasada
jedności, albo też prawo pięści czyli zasada prześladowania.
Wszelako w obu tych wypadkach bywają stosunki albo przyjaźni albo
nienawiści pomiędzy Kościołem i państwem, a umysł ludzki nie jest w
stanie wymyślić takiego wypadku, gdzieby żadnej relacyi między obu
społecznościami nie było. W przeciwnym razie znaczyłoby to, że w człowieku
ciało i dusza mogę istnieć bez żadnych między sobą relacji. A
zatem, frazes o bezwzględnym rozdziale Kościoła od państwa, w znaczeniu, w jakiem
go pojmuję pewni pisarze, jest oczywistą niedorzecznością.
Wyrażenie
powyższe, rozumiane w drugiem znaczeniu, z konieczności
przypuszcza pewną przewagę państwa nad Kościołem, pierwiastku
doczesnego nad pierwiastkiem duchowym, a tem samem walkę i prześladowanie.
Wystarczy tu chwilka zastanowienia, by czytelnik należycie ocenił tę
prawdę.
Boć
rzeczywiście, jakiekolwiekby zasady wyznawał rząd jakiś, nie może
on być zupełnie obojętny dla zagadnień, dotyczących rodziny, a tem
samem i małżeństwa, rodziny tej będącego podstawą. Kościół znów
ze swej strony wyraźnym przykazaniem bożem jest obowiązany czuwać nad
świętością związku małżeńskiego, ustanawiać istotowe
jego warunki i sądzić o sprawach, które się doń odnoszą. Widoczna
przeto, że na tym punkcie prawa obie społeczności wzajemnie się
schodzą. Gdyby państwo chciało samo urządzić sprawę małżeństw
chrześcijańskich, pozwalać, zabraniać, unieważniać lub rewalidować
małżeństwa, nie troszcząc się bynajmniej o Kościół, stawiałoby w
takim razie przeszkody wykonywaniu praw, jakie Kościół z ustanowienia
bożego posiada. Chrześcijanin zaś, podległy dwom prawom wręcz sobie
przeciwnym, ujrzałby się zmuszonym do gwałcenia jednego albo drugiego
z tych praw i do narażania tem samem albo swych spraw doczesnych, albo
swego wiecznego zbawienia.
Powtóre,
Kościół posiada swych ministrów, czynności których bywają nieraz
niezgodne z pewnymi obowiązkami obywatelskimi. Nie może, naprzykład,
szeregować i odpowiednio wychowywać swego duchowieństwa, zakładać i
rozszerzać zakonów religijnych, jeśli jego księża nie są wyjęci z
pod obowiązku służby wojskowej. Jest to jego przywilej, jaki posiada z
prawa bożego i z prawa przyrodzonego. Skoro państwo nie szanuje tego
przywileju, - a przy systemie rozdziału Kościoła od państwa nic je
do tego poszanowania nie skłania, - wtedy dopuszcza się prawdziwej
niesprawiedliwości.
Toż
samo powiedzieć trzeba o stosunku obu tych społeczności w przedmiocie
chrześcijańskiego wychowania i nauczania dzieci, w przedmiocie
kaznodziejskiego apostołowania, listów pasterskich zakonów, synodów,
szkół i t. d.
Społeczność
religijna jest tem w ludzkości, czem jest dusza w człowieku; społeczność
świecka równa się tu ciału. Bezwzględny zaś rozdział tych
pierwiastków jest śmiercią ciała; bezwględna zaś swoboda jednego z
tych pierwiastków względem drugiego równałaby się najpotworniejszemu
panowaniu ciała i przytępieniu duchowej strony człowieka.
Przeciw
tym wywodom stawiają bezustannie przykład Stanów Zjednoczonych Ameryki
północnej, ale przykład ten niczego nie dowodzi. W kraju tym bowiem
katolicy stanowią jeszcze znaczną mniejszość w porównaniu do całej
ludności państwa, a tem samem mogą się zadowolnić położeniem, które
byłoby nieznośnem dla Kościoła, obejmującego większość mieszkańców
kraju. Następnie, jest to próba, trwająca zaledwie pół wieku, gdyż
pięćdziesiąt lat temu katolicy nie byli zbyt liczni w Stanach
Zjednoczonych, a zatem, ściśle biorąc, czekać trzeba dłuższego doświadczenia.
Prócz tego zauważyć trzeba, że Kościół ten,
pomimo swego pomyślnego
rozwoju, nie znajduje się jeszcze w położeniu normalnem; większa część
kapłanów, zakonników i zakonnic dostarcza mu jeszcze Europa. Zresztą
system polityczny Stanów Zjednoczonych może się zmienić; prawa o małżeństwie,
o wojskowości, o szkołach, o stowarzyszeniach mogą ulec pewnym
ograniczeniom; tym więc sposobem wolność Kościoła zależy
tam od widzimisię kongresu, zmiennego jak
w ogóle upodobania tłumów.
Powiadają
że biskupi amerykańscy zdają się być z tego stanu rzeczy zadowolnieni.
Prawda, na razie - tak; wszak i missyonarze bywają często zadowolnieni z
niniejszej swobody, a Kościół przecież w początkach swoich niczego
więcej nie żądał. Sam nawet system stawiania Kościoła pod prawa
ogólne jest już postępem względnie do stanu prześladowania, tego
zaprzeczyć trudno, ale też nic więcej nad to.
Tłum.
i opr. x. Władysław Szcześniak
J.
B.
Jaugey, hasło: KOŚCIÓŁ ("Rozdział Kościoła od państwa"),
w: Słownik Apologetyczny Wiary Katolickiej podług D-ra Jana Jaugey'a,
opracowany i wydany staraniem x. Wł. Szcześniaka, Mag. Teol. i grona współpracowników,
T. II. Warszawa 1895, s. 398-405.
Za: Słownik
apologetyczny Wiary Katolickiej