Dawnym katolickim misjonarzom
Ameryki chętnie przyznają niektórzy wielką żarliwość, nadzwyczajne
poświęcenie, które się tak wyraźnie objawia w ich żmudnych pracach, ale szlachetne
te przymioty, zdaniem niektórych, miały być jakoby zagłuszone ciężkim jednym
grzechem. Misjonarze bowiem, zostając pod panowaniem autokratycznych zasad
Kościoła katolickiego, albo przynajmniej ducha zakonnego, w którym wychowywani
bywali, mieli jakoby zanadto mało cenić prawa naturalne, zwłaszcza zaś wolność
tuziemców; mieli oni jakoby nawet uważać ucisk, mniej lub więcej zupełne
ujarzmienie tych ludzi, za środek łatwiejszego przywiedzenia ich do wiary
katolickiej. — Aby odpowiedzieć na te zarzuty, trzeba tylko wykazać, co było
za znaczenie misjonarzy w tych walkach, jakie skutkiem podbojów ze strony
Europejczyków wolność tubylców podejmować musiała. Główniejsze tu tylko
wskażemy wypadki, ale te dostatecznie udowodnią, że misjonarze katoliccy byli
zawsze stanowczymi obrońcami praw i przywilejów tubylców.
I. Zanim Dominikanie w 1510 r.
przybyli na wyspę Hispaniola, czyli Haiti, pierwszą wielką ziemię, odkrytą w
Nowym Świecie (1492), już Hiszpanie zaczęli ją byli kolonizować. Odtąd (od
1511 r.) widzimy, jak energicznie ci zakonnicy powstają w swych kazaniach
przeciw ujarzmieniu tuziemców. Rozgniewani tym osadnicy hiszpańscy, odwołali
się z tym do króla; ale jedzie do Hiszpanii O. Antoni Montesino, którego usty
rozgłosili Dominikanie pierwszy swój protest, i tak doskonale broni sprawy
Indian, że otrzymuje od stanów złagodzenie ich losu (Lois de Burgos. 1514).
Wszyscy wiemy, jak niestrudzonego obrońcę znaleźli niebawem dla siebie
Indianie w osobie szlachetnego Bartłomieja de Las Casas (kapłanem w 1510,
dominikaninem — w 1522). Atoli wielki ten, jak go nazywają „Protektor
Indian," miał zawsze do pomocy misjonarzy zakonnych. Poparcie z ich strony
było dlań największą pomocą w uzyskaniu od Karola V na korzyść Indian tych nowych praw, które
gdyby lepiej stosowane były, zapewniłyby nie tylko wolność, ale i szczęście
tubylczych plemion Ameryki. Nie mniej także wspierali go misjonarze w jego
kolonizacyjnych usiłowaniach, w których nie bez pewnego skutku starał się
rozwiązać zagadnienie o ucywilizowaniu tuziemców przez zastosowanie zasady, na
której potem oparto t.zw. redukcje Paragwaju. W pierwszym z tych
usiłowań, które nieszczęśliwie wypadło, trzech jego pomocników, dominikanów,
życiem przypłaciło obowiązek, jaki byli przyjęli (1513). W Meksyku Franciszkanie
(przybyli tam w 1522 r.) skutkiem nawrócenia niezliczonego mnóstwa Indian
dokonali cudów, godnych iście czasów apostolskich; Dominikanie przybyli im z
pomocą w pracy około r. 1526; współubiegała się żarliwość jednych i drugich
nie tylko w nauczaniu ludności tubylczej, lecz także w obronie praw tejże. Na
czele tych misjonarzy zaznaczyli się swą działalnością wyszli z pomiędzy nich
dwaj biskupi: arcybiskup Meksyku, Zumarraga, i biskup Tlascala, Garces.
Pierwszy z nich ściągnął na się przekleństwa niektórych pisarzy nowożytnych za
to, że kazał spalić jakieś rękopisy meksykańskie, które przypuszczalnie były
bardzo cenne pod względem archeologicznym. Jakkolwiek jest wszakże, czy
potrzebuje on, czy nie potrzebuje usprawiedliwienia z tego tytułu, to pewna, że
przyjaciele ludzkości powinni czcić w nim jednego z najbardziej nieustraszonych
obrońców wolności tuziemców i jednego z najżarliwszych popleczników wszystkich
spraw ich doczesnych.
Przyznać to trzeba, że kiedy misjonarze, a z nimi olbrzymia większość
ich pozostałych po klasztorach Europy współbraci, głośno bronili praw ludów
tubylczych, to system ucisku znajdował obrońców nie tylko wśród jurystów, ale
nadto (choć w bardzo małej ilości) pomiędzy teologami. Opierano się w tym na
takim argumencie, że ponieważ Indianie połowicznie tylko są ludźmi i nie są
zdolni do korzystania ze swej niepodległości, przeto tym samem przeznaczeni są
do niewolnictwa. Misjonarze zaś, a w szczególności Dominikanie, popierani
przez biskupa z Tlascala, prosili Głowę Kościoła, aby swą najwyższą powagą
potępił tę nieludzką teorię. Pospieszył z odpowiedzią na te ich życzenia pp.
Paweł III i ogłosił brewe Veritas, w którym oświadczył: że Indianie są
prawdziwymi ludźmi, zdolnymi do przyjęcia wiary chrześcijańskiej, i że tym samem
mają wszelkie prawo do całkowitego użytkowania wolności swej i dóbr ziemskich,
jako też, że nie powinni być zamieniani w niewolników; że wreszcie Indianie ci
i wszystkie inne plemiona pogańskie powinny być pociągane do wiary
Chrystusowej głoszeniem Słowa bożego i przykładem dobrego życia (2 czerwca 1527
roku). Nadto Ojciec święty po tym wyroku wydał list apostolski na imię
arcybiskupa Toledo, prymasa Hiszpanii, w którym to liście rozkazywał ogłosić
ekskomunikę ze strony Kościoła przeciw tym wszystkim, którzyby odtąd
postępowali z Indianami niezgodnie z powyższymi jego przepisami (d. 18 maja
1537).
Toż samo zadanie,
jakie spełniali misjonarze w Hispanioli i w Meksyku, przypadało im w udziale we
wszystkich częściach olbrzymiej monarchii, zyskanej dla Hiszpanii przez jej conquistadores.
Zbyteczna też zatrzymywać się dłużej nad faktem, uznanym przez wszystkich
historyków, którzy dzieje badali źródłowo, choćby nawet mało skądinąd byliby
dla Kościoła katolickiego przychylni.
Amerykanin Prescott tak pisze na przykład: „Misjonarze dominikańscy i
inni (powiedzmy to na ich pochwałę) z niezmordowaną żarliwością i odwagą
pracowali nad nawróceniem tuziemców i nad obroną ich praw przyrodzonych.”.
Pomimo to nie przeczymy wszakże, aby w historii kolonii hiszpańskich nie
znajdowano niekiedy przedstawicieli duchowieństwa, a nawet zakonników, z
większą lub mniejszą pobłażliwością zachowujących się względem nieprawości,
jakie splamiły podbój Nowego Świata.
Ale przede wszystkim, faktów tego rodzaju, choćby one były przytoczone
przez tego lub owego kronikarza, nie uważamy wcale za udowodnione. Znakomitym
tego rodzaju przykładem jest to, co opowiadają o O. Valverde, który towarzyszył
Franciszkowi Pizarre do Peru. Ten-to dominikanin, uniesiony gniewem na widok
Inea Atuahallpa'go, pogardliwie upomnienia jego przyjmującego miał jakoby
podburzyć swych rodaków do wytępienia Peruwian; Atoli podania ówczesne
najzupełniej się na tym punkcie nie zgadzają ze sobą. Co więcej, Prescott
przytacza list, w którym Valverde, zwracając się do Karola
Piątego, najusilniej go prosi, aby kazał przywrócić wolność Indianom,
zamienionym na niewolników przez żołnierzy Pizarre'a. I czyż to samo już nie
wykazuje nieprawdopodobieństwa tej
roli, jaką grać każą temu zakonnikowi w pierwszym spotkaniu zdobywców z
Atuahallpą?
W każdym razie, ten i inne temu podobne wypadki, jeśli są prawdziwe,
stanowiły wyłom w zasadach, jakie Kościół katolicki stale uznawał, jakie
Stolica Apostolska i podległe jej duchowieństwo otwarcie wyznawało. Nie
udowodniono też dotychczas, aby kiedykolwiek w jakiejś wielkiej kolonii
łacińskiej Nowego Świata pojedyncze te fakty przeszły w zwyczaj ogólny.
Co się zaś tyczy właściwych misjonarzy, których jedynie mamy na myśli w
tej chwili, to śmiało twierdzimy, że nigdy ich nie widziano wspólnikami
ciemięzców dawnej ludności amerykańskiej.
II. Wiadomo powszechnie, jak obszerną apostolską
działalność rozwinęło Towarzystwo Jezusowe wśród plemion Nowego Świata. W zamian
za to ponosi ono wielką część oskarżeń, jakie rzucane bywają na duchowieństwo,
a jakie w niniejszym artykule odpieramy. A przecież mamy prawo powiedzieć, że
nikt nie cierpiał więcej nad jezuitów za obronę przyrodzonych praw plemion
indyjskich.
Zaledwie ustanowiony został zakon jezuitów, a już przyjął trudną misję
w Brazylii. Wielu najwykształceńszych jego ludzi poświęciło się nawracaniu
dzikich plemion tego kraju. Najbardziej znanym z pośród nich jest O. Antoni
Vieira. (Ob. Vieira, przez X. E.
Carel, 1779).
Żaden z pewnością nowożytny
filantrop nie przewyższył tego wymownego misjonarza w żarliwości na korzyść
praw rasy niższej. Nawet portugalski pisarz, markiz Sa da Bandeira w swym bardzo nieprzyjaznym dla misjonarzy
dziele czyni taką uwagę „O. Antoni Vieira był pierwszym, który z największą
siłą powstawał w Peru przeciw obracaniu w niewolę tubylców, i umyślnie nawet
przybył do metropolii (do Portugalii), aby się starać o wyjednanie dla nich
wolności.”. Ale co jest najprawdziwsze, to że od stu lat z górą jezuici wytrwale
walczyli za tę sprawę. Przykład dawał sam założyciel misji Brazylijskich, O.
Manoel de Nobrega, który przybył do Brazylii w r. 1549. Bez miłosierdzia
odmawiał on rozgrzeszenia tym osadnikom, którzy obracali tubylców w niewolę,
lub którzy się nie zgadzali na uwolnienie ludzi, niesłusznie przez się opanowanych.
Tegoż samego sposobu postępowania trzymali się towarzysze i następcy tego męża
apostolskiego. Nie ograniczając się na protestach w konfesjonale i na ambonie,
wielokrotnie błagali papieży i królów Portugalii o wstawiennictwo za nieszczęśliwymi
Indianami. Żarliwość ta nie obchodziła się bez niebezpieczeństwa. W 1637 roku
Urban VIII wydał surowy dekret przeciw Europejczykom, którzy pozbawiali
amerykańskich tuziemców wolności. Nie omieszkano też w Brazylii przypisywać
tego dekretu wpływowi misjonarzy jezuickich; jakoż rzeczywiście oni-to ten
dekret wywołali. To też pewnego razu tłum rzeczonych handlarzy i innych
osadników, uważających się za pokrzywdzonych, w przystępie zajadłości rzucił
się z bronią w ręku na kolegium jezuickie w San-Sebastiano; jedynie nadejście
żołnierzy, przysłanych przez gubernatora Correa da Sa, zdołało uwolnić ojców
od najskrajniejszych nadużyć, a może nawet i od śmierci. W tym samym czasie i
dla tegoż samego powodu inni jezuici zostali wygnani z miast S. Paul i Dos
Santos.
Podobneż wypadki powtórzyły się
w 1652 r. w czasie ogłoszenia prawa króla Jana IV, które zawdzięczano wstawiennictwu jezuitów,
a zwłaszcza O. Vieira, — prawa, które orzekało wolnymi wszystkich
Brazylijczyków, dotychczas trzymanych w niewolnictwie. Ludność rzuciła się na
dom jezuitów w Maragnon, gdzie przebywał O. Vieira, i chciała ogień podłożyć
lub ojców z miasta wypędzić; ponownie trzeba było wezwać żołnierzy dla
przywrócenia porządku w mieście.
Gorzej jeszcze postąpiono z
tymi przyjaciółmi Indian z powodu nowego prawa, wydanego w 1655 r. za
staraniem tegoż samego misjonarza, który poprzedniego roku umyślnie pojechał
do Lizbony, by wobec króla bronić sprawy brazylijskich tuziemców. Ogłoszenie
rozkazów królewskich wywołało powstanie w prowincji Guarupa; osadnicy
portugalscy pochwycili dwóch misjonarzy i okuli w kajdany, a następnie
wypędzili z miasta. W Saint-Louis de Maragnon napadnięto kolegium jezuickie;
ojców, pośród których znajdował się także O. Vieira, zmuszono do opuszczenia
domu, trzymano ich czas jakiś w więzieniu, po czym wrzucono na okręt; razem z
nimi wsadzono też innych jeszcze jezuitów, wyrwanych z wiosek indyjskich, i
zmuszono wszystkich razem do wyjazdu do Lizbony. Działo się to 8 września 1661
r. Podobnież osadnicy z Para kują w kajdany szesnastu jezuitów, pochwyconych
częścią w Para, a częścią w misjach indyjskich; następnie, po ośmiu czy
dziewięciu miesiącach najgorszego obchodzenia się z nimi, wsadzają ich na
statek i odsyłają do Lizbony w czerwcu 1662 r.
To też nic dziwnego, że generalny gubernator Maragnon'u takie daje w
1725 r. świadectwo jezuitom: „Ojcowie jezuici, pisze on do króla Jana V portugalskiego, są nienawidzeni w tej prowincji Maragnon i zawsze byli tu
nienawidzeni jedynie dlatego, że gorliwie bronią wolności nieszczęśliwych Indian
i wszystkimi siłami opierają się barbarzyńskim ciemięzcom, którzy sprowadzają
ludzi, urodzonych wolnymi, do niegodnego i niesprawiedliwego niewolnictwa.”.
To co jezuici zrobili w Brazylii, robili wszędzie, gdzie tylko byli
świadkami podobnych nieprawości. Na południu Ameryki Południowej pod koniec
XVI w. tuziemcy byli zawsze jeszcze mniej lub więcej traktowani jako
niewolnicy, z wyraźnym podeptaniem rozkazów Karola V, Filipa II i Filipa III, którzy tuziemcom tym poręczali
ich wolność. Złego głęboko zakorzenionego nie mogły wykorzenić ani protesty
miejscowych biskupów, ani nawet szczere usiłowania hiszpańskiej administracji
kraju. Jednakże jeden z jezuitów przedsięwziął doprowadzić do końca dzieło,
które już za przepadłe uważać było można. Był-to O. Diego de Torres, niegdyś
misjonarz u Indian w Peru, a teraz prowincjał jezuitów w Paragwaju, Chili i w
Tucuman'ie. A te właśnie prowincje, przez liczne indyjskie plemiona zaludnione,
były głównem polem niesprawiedliwości.
Torres rozpoczął jakoby rodzaj pokojowej wyprawy krzyżowej, przebiegał
wszystkie ogniska hiszpańskiego osadnictwa i głosił wszędzie kazania
przeciw obracaniu w niewolę Indian. Równocześnie zaś zakładał nowe domy
jezuickie, celem prowadzenia dalej apostolstwa i bezustannego przypominania
osadnikom pokrzywdzonych praw sprawiedliwości i miłości chrześcijańskiej.
Początkowo podniosły się
straszne gniewy przeciw tym proszonym kaznodziejom. Pomawiano ich o chęć
zrujnowania morskich osad, które nie mogły się ostać bez przymusowej pracy Indian.
W stolicy Tucumanu, Santiago, wrogie usposobienie ludności
hiszpańskiej zmusiło jezuitów do opuszczenia miasta. W innych zaś
miejscowościach z trudnością utrzymać się mogli wśród ogólnego braku
życzliwości. Niewiele brakło, żeby Towarzystwo Jezusowe przypłaciło swą
żarliwość dla sprawy wolności tuziemców zupełnym upadkiem swych zakładów na
południu Ameryki Południowej. Powoli wszakże wymowni obrońcy Torresa i jego
współbraci osiągnęli swe cele; obudziło się w sercach ciemięzców poczucie sprawiedliwości
i zaczęło się wyzwolenie Indian. Na pochwałę rządu metropolii przyznać trzeba,
że popierał on szczerze jezuitów; łącząc swą działalność z działalnością
jezuitów, rząd hiszpański z martwej litery wyprowadza dobroczynne
rozporządzenia prawodawcze na korzyść tuziemców.
Długi czas na próżno
przemawiając do rozumu i religijności tych ludzi przeciw sofizmatom ich
namiętności, Valdivia jedzie bronić sprawy Indian wobec króla Hiszpanii.
Powraca następnie do Chili z władzą komisarza królewskiego, której używa na to,
by powrócić wolność przeszło dziesięciu tysiącom niewolników. Przywozi nadto ze
sobą dekret królewski, który miał raz na zawsze wykorzenić gwałty, do których
dawały sposobność wyprawy wojenne, podejmowane przeciw niezależnym plemionom
indyjskim. Mocą tego dekretu zakazano odtąd naczelnikom wojennym osady
hiszpańskiej przedsiębrać jakichkolwiek zaczepnych wypraw wojennych; nakazano
im trzymać się tylko odpornie, a w każdym razie zabroniono więźniów wojennych
zamieniać w niewolników.
Śmiało, zdaje się, możemy się
ograniczyć na przytoczonych powyżej wypadkach, choć wiele innych dodać-byśmy
mogli. Kilka tylko przytoczyliśmy nazwisk, ale to co uczynili tacy Montesino,
Las Casas, Zumarraga, Vieira, Torres, Valdivia, czyniło też wielu innych misjonarzy
w zakresie daleko skromniejszym. Liczne te a ciągłe wysiłki były w najwyższym
stopniu potrzebne dla ocalenia nie tylko już wolności, ale samego nawet
istnienia plemion tuziemnych. Ilość tuziemców cywilizowanych, do dziś dnia
jeszcze żyjących w krajach Nowego Świata, kolonizowanych przez Hiszpanów i
Portugalczyków, obliczają niektórzy najmniej do ośmiu milionów (według innych
do dwudziestu milionów). Z drugiej zaś strony przypomnieć trzeba, że tuziemcy
albo zupełnie zaginęli, albo do bardzo nieznacznej ilości przywiedzeni zostali
we wszystkich prawie krajach, kolonizowanych przez protestantów, zwłaszcza w
Stanach Zjednoczonych i w Australii. Pomimo zatem wszelkich nadużyć, jakich się
dopuszczali zdobywcy lub hiszpańscy i portugalscy osadnicy, szczęście to
wielkie dla biednych plemion tuziemnych, że Ameryka nie stała się na większej
jeszcze przestrzeni łupem zwolenników protestantyzmu. Misjonarzom-to przede wszystkim
zawdzięczają Indianie, że większej jeszcze nie ulegli zagładzie.
III. Na zakończenie odpowiedzmy
jeszcze na jeden zarzut, który aczkolwiek nieraz odpierany, przedstawia zawsze
łatwy temat do deklamacji, wygłaszanych przez niewiarę i złą wolę. Jeśli misjonarze
bronili wolności amerykańskich tuziemców przeciw europejskim osadnikom, wszak
czynili-to dla własnej korzyści! Taki zarzut stawiają misjonarzom w Paragwaju.
Przede wszystkim odpowiemy, że
w redukcjach Paragwaju nie odbierano nigdy wolności. Indianie przybywali tam i
pozostawali zupełnie dobrowolnie, przyciągani jedynie znajdowanymi tam korzyściami
i przekonywającym głosem apostołów, który ich wyciągał z odwiecznych lasów.
Przyznajemy wprawdzie, że Indianie przez cały czas przebywania w redukcji
zrzekali się tej całkowitej swobody ruchów, jaką się cieszyć mogli w swym
stanie dzikim. Ale nie była to niewola, tylko ogólna reguła, którą dobrowolnie
przyjmowali, by się powoli urabiać do życia cywilizowanego. Dla nieokrzesanych
tych plemion, które były tylko wielkimi dziećmi, potrzeba było karności
podobnej do tej, jaką się stosować zwykło przy wychowaniu dzieci. Chociaż twierdzenie
to oburza teologów, niemniej wszakże jest prawdziwe, gdy zwłaszcza słyszy się je wypowiadane przez ogół sędziów najkompetentniejszych, jakimi są D'Orbigny, Demersay, de
Castelnau, Martin de Moussy, że wspomnę tylko o Francuzach, którzy wśród samych
Indian badali sprawę plemion amerykańskich.
Dosyć powiedzieć, że urządzenie
redukcji Paragwaju było dziełem O. Diego de Torres'a, aby się już z góry
upewnić, że w urządzeniu rzeczonym prawa Indian jak najstaranniej były szanowane.
Żarliwy ten obrońca tuziemców nie zadawalał się wydobywaniem ich z ucisku; z
nie mniejszą żarliwością starał się on również zapewnić im dobrodziejstwa,
jakich sama wolność nie udziela, lecz jakie są owocem cywilizacji chrześcijańskiej.
Z tej-to właśnie szlachetnej myśli zrodziły się redukcje Ameryki południowej.
O. Torres wybrał i natchnął apostołów, którzy je założyli; sam napisał prawa, którymi
się rządzić miały. Wszystkie te prawa tchną najczystszą bezinteresownością,
połączoną z najczulszą troską o duchowe i doczesne szczęście Indian (Przytacza je z wyrazem uwielbienia A.
Helps. „The spanish in America" t. V, London,
1855). Jeśli byli jacy niewolnicy w redukcjach, to z pewnością sami
chyba misjonarze, którzy chętnie zrzekali się najbardziej uprawnionych
przyjemności życia cywilizowanego, by się zaprząc do cichej i najbardziej
odpychającej pracy nad wychowaniem dzikich. Niewolnicy miłości, przestali oni
należeć do siebie samych; całe ich życie upływało na wszelkiego rodzaju staraniach,
jakich wymagali ich neofici.
Ale czyżby Indianie redukcji
nie byli obowiązywani do pracowania na korzyść Jezuitów? Nie, pracowali oni
wyłącznie na własną korzyść osobistą albo dla potrzeb gminy, do której sami
należeli. Każdy z nich posiadał własną rolę, dochody z której należały
wyłącznie do niego: wolno mu było największą część swego czasu poświęcać na jej
uprawę. Co się zaś tyczy pól, które uprawiano wspólnie, wymagano od Indian
tylko dwa dni pracy tygodniowo. Następnie zaś wyroby tej wspólnej pracy wcale
nie szły na rzecz misjonarzy. Obracano je na utrzymanie starców, wdów, sierot,
ludzi chorych i do pracy niezdolnych; na zakup lekarstw dla chorych, soli,
narzędzi koniecznych bądź dla uprawy roli, bądź dla rzemiosł i rozmaitych rękodzieł,
jakie wykonywali Indianie pod kierunkiem Ojców; z tego źródła pokrywano wydatki
na kościoły, na ceremonie religijne i inne, których wpływ niewinny miał szczególną
doniosłość w urabianiu tych dziecięcych ludów; wreszcie, podatek roczny, jaki
wioski indiańskie musiały płacić królom Hiszpanii w zamian za poręczoną im
obronę i protekcję, to jest jeden piastr, czyli około pięciu franków od osoby,
brano również z dochodu wspólnego.
Pytanie zatem, z czego żyli misjonarze?
Żyli oni z zapomogi 300 piastrów, czyli około 1500 fr., jakie rząd hiszpański
udzielał zarządowi duchownemu każdej redukcji; skromna-to sumka, gdy się zważy,
że zawsze dwóch lub trzech jezuitów zajętych było w każdej z tych wiosek,
które zazwyczaj nie liczyły mniej nad dwa tysiące dusz. Jeśli zaś kiedy
przyjmowali z rąk neofitów rzeczy do utrzymania swego konieczne, to sumiennie
zwykli byli za nie uiszczać.
Śledztwo prowadzone przez urzędników hiszpańskich po wypędzeniu
jezuitów, a później nieco przez podróżników europejskich wszelkiej narodowości
i wszelkiej wiary, obrócił w niwecz ową baśń potwarczą, podług której redukcje
Paragwaju miały być tylko jednym olbrzymim wyzyskiem, prowadzonym na korzyść
Towarzystwa Jezusowego. Ale najlepszym odparciem tego wymysłu będzie zawsze
przywiązanie Indian do swych ojców i owa pamięć najwdzięczniejsza, jaką
zachowali o ich dobrodziejstwach. Niech nam wolno będzie z pomiędzy wielu
innych świadectw, jakie moglibyśmy przytoczyć, wybrać na ślepo jedno jakieś
świadectwo. Alcydiusz d'Orbigny, który w latach 1826 do 1834 zwiedzał resztki
dawnych redukcji, tak pisze między innymi: „Mówiono zawsze o krańcowej
surowości tych zakonników (jezuitów) względem tuziemców. Gdyby tak było w
rzeczywistości, to dziś jeszcze Indianie nie wspominaliby jezuitów z taką
miłością, jak-to dziś czynią. Nie masz starca, któryby na samo ich imię ze czcią
nie pochylił czoła, któryby z żywym wzruszeniem nie wspominał na owe szczęśliwe
a nigdy z myśli nie schodzące czasy, których wspomnienie w rodzinach z ojca na
syna przechodzi” (Prw. art. Mikołaj I król Paragwaju).
_______________________________________
J. Brucker, hasło: MISSYONARZE (Wolność tuziemców amerykańskich i Misjonarze), w: Słownik Apologetyczny Wiary
Katolickiej podług D-ra Jana Jaugey'a, opracowany i wydany staraniem x. Wł.
Szcześniaka, Mag. Teol. i grona współpracowników, T. II. Warszawa
1895, s. 638-644.