Jacek święty
urodził się przy schyłku dwunastego stulecia (1183 r.) z rodziców znamienitego
Odrowążów domu (1), we wsi Kamień (2), w Księstwie Opolskim, diecezji wrocławskiej.
Bogobojni rodzice jego widząc, że Jacek zaraz w pierwszych latach swego życia
rokował piękną skłonność do pobożności i cnoty, starannie zatem obmyślili mu
przykładnych nauczycieli, którzy młody umysł jego w potrzebne umiejętności
zbogacając, wiedli go drogą nieskażonego żywota. Skoro ukończył pierwsze nauki
w domu swych rodziców i dorósł wieku młodzieńczego, ojciec wysłał go na
słuchanie wyższych nauk, najprzód do Pragi a potem do Bononii (Bolonii). W umiejętnościach
tak korzystnie postępował, że w naukach i pięknych obyczajach celował nad swych
współuczniów. Wykształcony Jacek za granicą w filozofii i teologii, osiągnąwszy
stopień doktora obojga prawa, wrócił do swej ojczyzny z wielkim zasobem
uzbieranych umiejętności i nieskażoną czystością obyczajów. Iwo Odrowąż, stryj
jego, kanonik katedralny a potem biskup krakowski, mąż pobożny i uczony,
spostrzegłszy w Jacku życie niemniej pełne cnót i pobożności, jak umysł jego
naukami rozjaśniony, oraz prawdziwe powołanie do stanu duchownego, wezwał
Jacka do przyjęcia święceń kapłańskich, a następnie Wincenty Kadłubek, biskup,
kanonikiem katedralnym krakowskim go uczynił. Na tym dostojeństwie, jako
kaganiec na kiercu wystawiony, jaśniał Jacek nauką i pięknymi obyczajami, a
życiem prawym i pobożnym nie tylko innych duchownych, ale też samych kanoników
przewyższył.
Kiedy Wincenty Kadłubek, mąż
prawy i świętobliwy, owioniony duchem pokory, zamyślił utaić resztę dni swego
żywota w klasztornym ustroniu księży Cystersów w Jędrzejowie, i złożył urząd
biskupi w ręce kapituły w r. 1218; Leszek Biały, książę sandomierski i kanonicy
krakowscy, obróciwszy swe oczy na Iwona, nauką i pobożnymi przykłady nad innych
wyższego, zgodnymi głosy uradzili poruczyć mu laskę pasterską. W tym więc roku
1218 udał się Iwo do Honoriusza III papieża, w sprawie krakowskiego biskupstwa,
by dla Wincentego uzyskać uwolnienie od urzędu, a dla siebie na toż biskupstwo
zatwierdzenie. Do swej podróży wezwał Jacka swego ulubieńca i Czesława brata
jego. Właśnie w owym czasie, kiedy Iwo przybył do Rzymu i załatwiał swe sprawy,
św. Dominik mieszkał w Rzymie, starając się o zatwierdzenie co dopiero przez
siebie zawiązanego zakonu. A gdy ten św. Patriarcha zakonu dominikańskiego,
ufny w ramię Boże, wskrzesił młodzieńca imieniem Napoleona, bratanka kardynała
Fossy, którego koń zrzucił z siebie i za silnym o kamienie uderzeniem życia pozbawił,
Iwo, Jacek i Czesław byli obecni temu cudownemu wskrzeszeniu. Jacek od razu
zawrzał żywym pragnieniem wpisania się w poczet zakonników św. Dominika.
Przyłączył się do niego Czesław brat jego, oraz Henryk, z Morawy, towarzysze
Iwona podróży. Niedługo, bo zaledwie trzy miesiące strawił Jacek na próbie
zakonnego żywota, ile gdy i św. Dominik nie dłużej wtedy zabawił w Rzymie, bo
przy schyłku tego roku powrócił do Hiszpanii. Przejął Jacek w tej pobożnej szkole
wszystkie cnoty swego patriarchy: skromność, cierpliwość, głęboką pokorę,
nieskażoną niewinność, najściślej wypełniał. A gdy Iwo po załatwieniu sprawy,
wracając do Krakowa, prosił Dominika świętego, by wysłał do Polski kilku z
uczniów swych dla założenia swego zakonu, zaledwo dał mu Jacka, Czesława,
Henryka z Morawy i Hermana z Niemiec; nie miał bowiem innych posiadających
język słowiański. Kiedy ci nowi zaciężnicy w zakonie kaznodziejskim, za
zezwoleniem papieża, z potrzeby, przed ukończonym rokiem nowicjatu uczynili
śluby zakonne, wracając z Iwonem do Polski, przybyli do Karyntii; zatrzymawszy
się w mieście Fryzaku, gorliwymi kazaniami obudzili w umysłach ludu taką łaskę
pobożności, że mieszkańcy usilną swą prośbą skłonili ich do założenia w tym
mieście dominikańskiego konwentu. Rękodzielnicy gorliwie zajęli się
wystawieniem klasztoru, i w sześciu miesiącach stanęła budowa. Do tego klasztoru
zgromadził się od razu niemały poczet świeckich kapłanów i wyższych święceń
duchownej młodzi, zapisując swe imiona pod chorągiew Dominika św.; a Jacek
uczynił nad nimi przeorem Hermana, rodem z Niemiec (3), współtowarzysza swojego. Gorliwy ten kaznodziejskiego
zakonu rozkrzewca w prowincjach północnych, dopełniając zleceń Dominika św.,
udał się potem z Czesławem i Henrykiem do Krakowa. Przybył do tego miasta w
roku 1219. Duchowieństwo krakowskie i cała powszechność przyjęli go z wielką
radością, a Iwo wsparty obywateli pomocą, dał mu kościół Świętej Trójcy (4), i klasztor przy nim dla dominikanów wystawił.
Obywatele krakowscy zagrzani świętobliwym życiem i nauką Jacka i Czesława, nie szczędzili
swego mienia na wspaniałą klasztoru budowę, w nadziei, że się rychło zakon św.
Dominika powiększy na polskiej ziemi; i nie zawiodły ich nadzieje. Taki to był
duch i zapał religijny w owym XII i XIII stuleciu do dźwigania zakonnych
zakładów. Jacek zawiązał zgromadzenie kaznodziejskie w klasztorze krakowskim; a
wyuczony w szkole św. Dominika, zaczął prowadzić życie ścisłe i pracowite, chowając
czystość nieskażoną, przodkował wszystkim ujmującą łagodnością umysłu i głęboką
pokorą do pobożności, a wrzącą w sercu miłością wszystkich ku sobie
przygarniał. Prawdziwa litość nad nędzą bliźniego do łez go skłaniała; bardzo
też często za biednych, modły swe do Boga przesyłał. Najulubieńsze przebywanie
jego było w kościele; nie szukał on pewnego miejsca dla spoczynku, ale na
twardej podłodze tam się krótkim snem ukrzepiał, gdzie go utrudzone ciało
skłoniło. Każdej nocy srogo się biczował; w piątki i wigilie do Najświętszej
Panny Maryi i śś. apostołów o chlebie i wodzie pościł. Z niedbalstwem i
próżnowaniem nieustanny bój zwodził; zawsze czynny, to pisaniem, to kazywaniem,
to modlitwą lub słuchaniem spowiedzi pokutujących grzeszników był zajęty;
prosił za nich miłosiernego Boga o odpuszczenie im grzechów. Bardzo rad
odwiedzał chorych, i w cierpieniach słodką udzielał im pociechę. Dokładał Jacek
wszelkiego usiłowania, by się zrównał ze swym patriarchą w cnocie i
pobożności; ku Najświętszej Boga Rodzicy wielce był nabożnym; wszystkie sprawy
i modły swoje, we dnie i w nocy, przed Jej wizerunkiem odprawiał i za Jej pośrednictwem
do Boga przesyłał. I kiedy jednego razu w dzień uroczysty wniebowzięcia
Najświętszej Maryi, gorąco modlił się przed Jej ołtarzem w kościele xx. Dominikanów
w Krakowie, a w czasie swej modlitwy głęboko zanurzył się w rozważaniu wielkiej
tajemnicy i niepojętej Jej chwale, którą w ten dzień Kościół Boży obchodzi:
wtedy duch jego pełen słodkiej radości, w szybkim wzniesieniu przebiegał
pobożnie wszystkie tajemnice wcielenia Syna Bożego, i wzniecił w sercu jego
żywe pragnienie osiągnienia szczęścia wiecznego. W tej zatem chwili, w której
Jacek wzniósł myśl swoją do najwyższej rozwagi, Najświętsza Panna pocieszyła
duszę jego swym objawieniem, w rozjaśnionej postaci, i powiedziała mu w duchu:
"Jacku, synu mój, ciesz się z tego, że gorące modły twoje przyjęte zostały
przed obliczem Syna mojego, a Zbawcy ludzkiego rodzaju; odtąd więc o co tylko
przez imię moje prosić go będziesz, wszystko otrzymasz". To objawienie,
duszy jego uczynione, napełniło serce Jacka wielką ufnością i nadzieją. To
wdzięczne widzenie taką w Boga wiarą napełniło jego umysł, że nawet rzeczy siłę
przyrodzenia przewyższające, ale u Boga możne, łatwo i od razu u Niego uprosił.
Od tego też czasu Jacek, ufny w ramię Boże, czynił tak wielkie cuda, jakie
rzadko komu po apostołach były udzielane. Tajemne to widzenie wyjawił on dwom
braciom zakonnym, Florianowi i Gaudynowi, a zachęcając ich do nabożeństwa ku Maryi,
upewnił ich zarazem, że Ona jest szczególną opiekunką ich zakonu.
W roku 1221 d. 27 września,
w doroczną pamiątkę przeniesienia zwłok św. Stanisława męczennika, krakowskiego
biskupa, wypadło Jackowi iść do katedralnego kościoła na zamek; gdy się
przeprawiał przez rzekę Wisłę (Wandal) bardzo wezbraną, która w owym czasie pomiędzy
Krakowem a zamkiem miała swe koryto, napotkał na drugim brzegu rzeki gromadę
ludzi ze szlachty i pospólstwa złożoną; smutny wypadek zajmował ciekawość tej
gromady, albowiem młodzieniec Piotr szlachcic ze wsi Pleszowa, szybkim rzeki
pędem uniesiony, spadł z konia i utonął. Matka jego Falisława, dziedziczka tej
wioski, znając świętobliwe Jacka życie i głośną w nim łaskę Bożą, padła mu do
nóg i ze łzami prosiła go: "Mężu Boży, ojcze Jacku, nie tajno mi żeś sługą
Boga, pełen pobożności i miłosierdzia, spojrzyj i zważ nieszczęście moje;
miałam jednego syna, oto widzę go przez utonięcie nieżywego; co pocznę biedna
wdowa, utraciłam męża i kochanego syna mojego!". Poruszony Jacek zwykłą
sobie litością nad nieszczęściem bliźnich, oddalił się na ustronie, padł na
kolana i rzewną modlitwę przesłał do Boga, dawcy życia; a wróciwszy ku ciału,
zapytał matkę jego: Córko, Falisławo, kiedyż syn twój utonął? Odpowiedziała:
wczoraj przed wieczorem, ale teraz go dopiero znaleziono, dobry ojcze, pociesz
mnie ciężko stroskaną. Zbliżył się Jacek ku ciału, i ujął za rękę nieżywego
młodzieńca, mówiąc: "Piotrze, Pan nasz Jezus Chrystus, którego ogłaszam
chwałę, niechaj cię przywróci do pierwszego życia za wstawieniem się
przebłogosławionej Panny Maryi". Wstał niezwłocznie Piotr, i za swe powrócenie
do życia dziękował Bogu i słudze Jego Jackowi. Cudowne to zdarzenie zaświadczyli
wszyscy obecni wskrzeszeniu Piotra: Lasocki szlachcic, Żegota podczaszy, X.
Prandota, dziekan kapituły a potem biskup krakowski, X. Filip kanonik katedralny
i całe pospólstwo przytomne.
W roku 1222, drugiego dnia
po uroczystości Świętej Trójcy, niewiasta imieniem Judka z Kościelca, rodu
szlacheckiego, została paraliżem tknięta na mowę tak mocno, że słowa wyrzec nie
mogła. Prandota jej syn, z miłości ku matce, znaczną kwotę pieniędzy wydał na lekarzy,
ale ci nie zrządzili żadnej ulgi; a gdy sztuka lekarska chybiała celu swojego,
słysząc Prandota o świętobliwym życiu Jacka w Krakowie, przywiózł ją do niego
i usilnie prosił go, mówiąc: "O szczęśliwy Jacku! przywiozłem do ciebie
córkę twoją, a matkę moją, która już od sześciu tygodni ani słowa wyrzec nic
może, błagam cię na wszystko, co święte, abyś twoim wstawieniem się za nią do
Boga wyratował ją z tego kalectwa". Jacek powiedział jej: "Ufaj
córko moja Judko, Pan nasz Jezus Chrystus niechaj cię uwolni od tej choroby i
wyraźną przywróci mowę". Sparaliżowanie języka od razu ustąpiło; a Judka
z łatwością mówiąc, wielbiła Boga, który czyni dziwy przez święte sługi swoje.
Temu uzdrowieniu było wiele ludzi przytomnych.
Pewna pani znamienitego rodu
niebezpieczną złożona chorobą, już była bliską śmierci; a utraciwszy wszelką
nadzieję w ludzkiej pomocy, przyszło jej na myśl wezwać do siebie Jacka
świętego; skoro przyszedł do niej, prosiła go: "O! szczęśliwy Jacku,
proszę cię byś położył twą rękę na nieznośnie cierpiącą głowę moją, a twą modlitwą
wyjednał dla mnie pokrzepienie zdrowia u miłosierdzia Bożego". Skoro to
uczynił, z wielkim wszystkich podziwem od śmiertelnej choroby uwolnioną
została, i przez zasługi św. Jacka do czerstwego wróciła zdrowia. To rychłe
uzdrowienie w urzędzie poświadczono d. 30 września 1222 r.
Kiedy Jacek dokonał zamiaru Iwona
biskupa w zaprowadzeniu dominikanów w Krakowie, gorliwy ten rozkrzewca nauki
Kościoła Chrystusowego wysłał Czesława brata swego z Henrykiem towarzyszem do
Czech na opowiadanie temu narodowi słowa Bożego. Przybywszy do Pragi, Czesław,
ognistą wymową i pobożnymi czyny rozbudził zamorem niedbalstwa uśpione umysły
słuchaczów i do bogobojności je zagrzewał. Swymi kazaniami to uczynił, że po
kilku dniach jego apostolstwa, obywatele Pragi, klasztor i kościół pod wezwaniem
świętego Klemensa oo. Dominikanom wystawili. Z Pragi udał się Czesław na Śląsk;
Wrocławianie poszli za przykładem Prażan, wystawili dla dominikanów klasztor z
kościołem pod imieniem św. Wojciecha. W tym klasztorze po długiej a gorliwej
pracy około zbawienia dusz swych rodaków, Czesław dokonał świętobliwego żywota
swojego. Kiedy Czesław na Śląsku pracował, tymczasem Jacek poszedł ku
wschodowi, głosić naukę Zbawiciela. Niełatwo skreślić wielką liczbę ludów
zbłąkanych, których on swą nauką i żywym przykładem wyprowadzał z manowców
błędu, a na niemylną drogę prawdy przywodził. W tej pracy około zbawienia dusz
ludzkich, gorliwy i niezmordowany ten mąż apostolski, podejmując wielkie trudy
w podróży, odbywał ją pieszo i w niczym nie folgował ciału swojemu, ale je
ustawicznym postem i umartwieniem uciskał, nigdy nie zdjął z siebie
włosiennicy, na twardym posłaniu sypiając, czuwał nieustannie nad zmysłami
ciała, by czystą i nieskażoną duszę swoją aż do zgonu zachował. Jakoż Zbawiciel
wysyłający robotników do swej winnicy, pracę jego w nawracaniu ludów do pokuty
i na łono Kościoła św. rozmaitymi uwieńczył cudami. Odbywając Jacek, z trzema swego
zakonu towarzyszami, misję do Kijowa, przyszedł ku Wyszogrodowi, pod którym
Wisła szerokim płynie korytem; chcąc przeprawić się na drugą stronę tej rzeki,
bardzo wtedy wezbranej, nie zastał przy niej ani łodzi, ani też przewoźnika,
któryby go przez rzekę przeprawił; a tak pozbawiony ludzkiej pomocy, udał się do
Boga, ufny w obietnicy Najświętszej Panny, z żywą wiarą i pobożnie mówił do
swych zakonników Floriana, Gaudyna i Benedykta: Bracia najmilsi, prośmy Boga
wszechmocnego, któremu są posłuszne niebo i ziemia, morza i rzeki, by nam dał
przejść tę bystrą i głęboką rzekę. Zakonnicy z nim razem padli na kolana i
prosili Boga; po modlitwie wstał Jacek, uczynił na rzece znamię krzyża św. i
zaczął iść po wodzie, która za rozkazem Bożym stała mu się jakby twarda materia.
Przodkując swym towarzyszom po wodzie niezmaczaną nogą, powiedział im: w imię
Chrystusa idźcie za mym śladem i ufajcie potędze Wszechmocnego. Ale bracia
zdumieni nad tym nader rzadkim cudem, a słabi w wierze apostolskiej, wahali się
iść za nim. Wraca on ku nim, zdejmuje z siebie kapę (czarny płaszcz dominikański)
i rozpościera ją na wodzie, mówiąc im: czego się wahacie kochani synowie? Uczyniwszy
powtórnie znamię krzyża św.: niechaj, rzecze, kapa ta będzie mostem Jezusa
Chrystusa, po nim przejdziemy w Imię Jego przez tę szeroką rzekę; bezpiecznie
na jego płaszczu przeprawili się przez Wisłę, mając pod nogami wodę, na kształt
stałej materii; kapą sam św. Jacek ku miastu kierował. Mieszkańcy Wyszogrodu
widząc ten dziw rzadki, pojąć go nie mogli, błogosławili Boga cuda czyniącego
przez święte sługi swoje; wprowadzili Jacka z wielką czcią do miasta.
Rzeczywistość tego zdarzenia poświadczają nie tylko dziejopisowie nasi: DŁUGOSZ i MACIEJ Z MIECHOWA (5), ale i obcy pisarze.
Z Wyszogrodu puścił się potem
w drogę z towarzyszami do Kijowa na Ukrainę, z wielką wszędzie korzyścią
siejąc słowo Boże, kazywał do ludu; nałogiem zahartowanych grzeszników do
szczerej nakłaniał pokuty, a łaską Bożą ogrzanych do pobożności zachęcał. Bawiąc
w Kijowie przez cztery lata, mieszkańców tego miasta w ciemności błędów
pogrążonych oświecał a nauki swej cudami dowodził. Za jego też staraniem Kijowianie
wystawili kościół na cześć Najświętszej Panny Maryi, a przy nim klasztor dla
dominikanów. Do wystawienia tego klasztoru nad Dnieprem na przedmieściu Padół
zwanym, czynnie przyłożyła się córka Włodzimierza III księcia kijowskiego,
którego Jacek na łono Kościoła katolickiego pozyskał, a ciemnej córce jego
przywrócił władzę widzenia. Do wystawionego klasztoru w Kijowie zgromadził
Jacek zewsząd garnących się kapłanów i braci, odziawszy ich szatą Dominika
świętego.
W piątym roku swego w
Kijowie bawienia, nawróciwszy na łono Kościoła wielką liczbę różnowierców i
pogan, Jacek, umyślił wrócić do Polski. Gdy jednego dnia sprawował najświętszą
ofiarę przez Chrystusa ustanowioną, polecając się Boskiej opatrzności na podróż
przedsięwziętą: w tej samej chwili horda Tatarów nagle i niespodzianie
wtargnęła do miasta; stąd więc rozlegać się zaczął po mieście krzyk straszliwy,
który doszedł do klasztoru. Bracia zakonni niezmiernie tym strwożeni popłochem,
czym prędzej przybiegli do kościoła, w którym ten mąż Boży już prawie kończył
Mszę św. i z wielkiej bojaźni mówili mu: "Ojcze wielebny, już po nas;
uciekajmy czym prędzej, byśmy zdołali ujść mordu od niewiernych Tatarów,
którzy niespodzianie miasto zalali i już gwałtem wyłamują bramę do klasztoru".
Skoro to Jacek usłyszał, będąc w kościelny aparat u Mszy św. ubrany, wziął z
cyborium puszkę z Najświętszym Sakramentem, spiesznie uchodził z bracią swą;
na idącego przez kościół zawołała Najświętsza Maryja z alabastrowego posągu, około
dwóch centnarów ciężkiego: "Jacku! rzecze, synu mój, uchodzisz
przed ręką pohańców z synem moim, a mnie tu zostawiasz? bym zgruchotaną i
zdeptaną została: weź mnie z sobą". Jacek Jej głosem zdziwiony,
powiedział: "O! Panno błogosławiona, Twój wizerunek jest bardzo ciężki,
jakże go udźwignę?". Odpowiedziała mu Maryja: "Weź mnie, bo syn
mój ciężar jego lekkim uczyni". Wtedy Jacek, w jednej ręce trzymając
najświętsze Ciało Chrystusa, drugą wziął posążek Najświętszej Panny, który
jakby trzcina lekki się wydawał i przy pomocy Boskiej przeszedł z bracią przez
klasztor bez napaści wpośród barbarzyńców, którzy już burzyli mieszkania i
mordów się dopuszczali.
Uchodząc Jacek z Kijowa
przed hordą tatarską, spiesznie szedł z Florianem, Gaudynem i Benedyktem, niósł
w swych rękach puszkę z Najświętszym Sakramentem i posążek Najświętszej Panny;
a przyszedłszy ku Dnieprowi (Boristen), nie zastał u brzegu ani przewoźnika ani
łodzi, bo przed nawałą barbarzyńców wszystko pierzchało; party pogonią
Tatarów, rozpostarł na wodzie czarną kapę swoją, jak dawniej pod Wyszogrodem;
na niej przeprawił się na drugi brzeg Dniepru, i tym cudownym sposobem siebie
z bracią swoją ocalił od niebezpiecznej przygody. Potem skierował swą podróż
ku Rusi Czerwonej, i po długiej podróży przybył do Halicza; tu uznojony odpoczywając,
w kościele halickim umieścił ów Najświętszej Panny alabastrowy posążek, do
którego potem wrócił ciężar naturalny (6).
Z Halicza odbywał Jacek misję w polskiej i pruskiej prowincji, siejąc wszędzie
z wielkim pożytkiem pomiędzy ludem słowo Boże; a przybywszy do Gdańska, w tym
mieście gorliwie każąc, rozniecił pragnienie w sercach wielu miłośników
pobożności do przyjęcia sukni Dominika św. Stąd więc Gdańszczanie religijną
gorliwością zagrzani, stawiać zaczęli klasztor dla Dominikanów (7). Przy rozpoczętej budowie w Gdańsku zostawił brata
Benedykta, on zaś z bracią Gaudynem i Florianem puścił się w drogę do
ulubionego Krakowa.
Gdy św. Jacek z kijowskiej
misji w r. 1240 przybył do krakowskiego klasztoru, Klemencja dziedziczka
włości Kościelca, dowiedziała się o jego powrocie, prosiła go uprzejmie, jako
swego spowiednika, by łaskaw był odwiedzić ją w jej wsi, aby odetchnął po tak
dalekiej podróży i ukrzepił siły swoje. Przybył rzeczywiście Jacek w wigilię
św. Małgorzaty do Kościelca, lecz niestety, zastał na polach w tej okolicy
wszystkie zboża gwałtownym wichrem, ulewnym deszczem i gradem zupełnie
zniszczone, że tylko na stajaniach jakoby zmierzwiona ścierń została.
Dziedziczka do nóg Jackowi upadła, i z wielkim płaczem i żałosnym narzekaniem
powiedziała mu: "O wielebny ojcze Jacku! co będę czyniła, nie wiem do
kogo się udać mam; zaprosiłam cię do siebie na pociechę moją duchowną, lecz oto
przyjmuję cię do mego domu z wielką serca boleścią i w ciężkim strapieniu
pogrążona; wszystkie zasiewy na mych polach zniszczył grad w jednej godzinie.
Proszę cię, wspomóż mnie, oto całą ufność moją w skutecznej modlitwie twojej
pokładam". Jeszcze nie dokończyła swej mowy, przybiegło ku niemu mnóstwo
włościan, mężczyzn i niewiast, do nóg mu padając, z rzewnym płaczem i wielkim
narzekaniem wszyscy przekładali mu smutne swe położenie i niespodzianą przygodę
i prosili: "O! święty ojcze Jacku, słyszeliśmy o żywej wierze twojej i
niezawodnych skutkach czynów twoich, ratuj nas nieszczęśliwych, bo w tej biedzie
naszej głodną pomrzemy śmiercią; wszelkiej żywności, jak widzisz, przez gradobicie
pozbawieni jesteśmy. Przekonaliśmy się z wielu rzeczy, że cię Bóg miłosierny i
wszechmocny w każdej prośbie twej wysłuchuje, przeto błagamy cię, zlituj się
nad niedolą naszą". Łzami dziedziczki Kościelca i nieszczęśliwych jej
poddanych do litości poruszony, z nimi razem zapłakał; następnie rzekł do nich:
"Synaczkowie mili, bądźcie spokojni, cierpliwie znoście tę twardą próbę nieszczęścia
waszego. Bóg jest Ojcem miłosierdzia i źródłem wszelkiej pociechy; skoro
człowiek cierpliwie zniesie utrapienie, odpuszcza On grzechy, a potem się nad
nim lituje i pociesza go". Po ich odejściu, Jacek całą noc następną bez
snu przepędził, zanosząc gorące modły do Boga za nieszczęśliwych i strapionych.
Dziwna rzecz i nade wszystko uwagi godna, bo skoro słońce wzeszło i rzuciło
swe dobroczynne promienie na ziemię, wieśniacy ujrzeli w dzień św. Małgorzaty
wszystkie swe pola okryte dźwignionemi kłosy pszenicy i innego zboża, jakby
nigdy nie były gradem przytłuczone. Rzadkie to cudo, jedynie św. Jackowi
przypisali, przez którego Bóg udzielił im swe miłosierdzie. Zgromadziwszy się
ze swymi sąsiadami, powtórnie padli mu do nóg, dziękując Panu Bogu, że przez
Jacka, wiernego sługę swojego, dziwy zdziałał i ulitował się nad swym
stworzeniem.
Dzieje narodowe poświadczają
następne w r. 1241 wydarzenie: pewna pani, Felicja Gruszowska, dziedziczka
rozległych włości, żyjąc z mężem swoim już lat dwadzieścia, potomkiem go nie
ucieszyła, i wcale niepłodną została; stąd więc stała się dla męża swego
przedmiotem nienawiści i wzgardy, często bowiem urągał się jej i złorzeczył.
Gorąco zatem prosiła Boga, jak druga Anna, matka Samuela, by ją uwolnił od tej
zelżywości i dał jej potomka, a dziedzica ich obszernych włości. Długi czas
ciężko dręczona, przyszła jednego dnia do Jacka z nieutulonym płaczem i
wynurzyła przed nim wielkie swe strapienie: "O! ojcze Jacku, co będę
czyniła nieszczęśliwa przy tylokrotnych obelgach od męża mojego znoszonych? bo
i mąż mój i krewni moi nienawidzą mnie dla mej niepłodności; proszę cię na
wszystko, wesprzyj mnie swą u Boga modlitwą, z którego dobroci wszelki dar
łaski i miłosierdzia na ludzki rodzaj spływa, a który już nazywa z imienia to,
czego jeszcze nie ma, jakby już było; który nawet z niemożnych rzeczy, możne wywodzi;
wiem o tym, i mocno wierzę, że za twoją modlitwą potomkiem cieszyć się a
zarazem uwolniona będę od sromotnej niepłodności i wzgardy". Na jej
prośbę, ciężko westchnął i rzewnie zapłakał ten sługa Boży, litując się nad
nią, rzekł: "Córko Felicjo, idź spokojna do twego domu, pokładasz jak
widzę w Bogu z żywą wiarą mocną nadzieję, obdarzy On cię potomkiem. Niezawodnie
powijesz syna, z którego rodu wiele biskupów i szlachty będzie pochodziło".
Nieskończenie ucieszona odeszła do domu; przepowiednia ziściła się, bo w krótkim
czasie poczęła z męża swojego, i porodziła syna, którego odkarmiwszy,
przywiodła do Krakowa, czule dziękując Panu Bogu i Jackowi za ten dar wielki
przez modły jego wyproszony; opowiadała ona potem to dobrodziejstwo
wiarygodnym osobom.
W roku 1244 kapituła
krakowska wezwała Jacka z kazaniem do katedralnego kościoła, na uroczystość
przeniesienia św. Stanisława biskupa i męczennika, patrona narodu polskiego. Na
to nabożeństwo zgromadziło się bardzo wiele ludu rozmaitego stanu; bo wszyscy
radzi byli słyszeć słowo Boże, usty tego misjonarza gorliwie głoszone. Idąc
Jacek z klasztoru, gdy się zbliżał ku wzgórzu Wawelu, tu niewiasta szlachcianka,
imieniem Witosławska, siedząc na wozie, wiozła z sobą na to nabożeństwo dwóch
synów swych, ślepo urodzonych; ujrzawszy Jacka, zbiegła czym prędzej z wozu,
padła mu do nóg i ze łzami prosiła go: "O! wielebny ojcze Jacku, wiadomo
nam wszystkim, że się szczerze litujesz nad strapionymi; błagam cię, zważ
wielkie udręczenie serca mojego, już siedm lat dobiega, jakem porodziła tych
dwóch synków ślepotą oszpeconych. Wiem, że Bóg wysłuchuje twoje modlitwy,
proszę cię mężu Boży, wstaw się za nimi do Pana, który wzrokiem oświeca ślepych
na ten świat przychodzących; słyszałam ojcze, i z ust twoich, że Bóg skłania
wolę swoją ku prośbie człowieka, prośby jego słucha i uzdrawia go. Ty ojcze!
coś mocą Bożą wskrzesił umarłego, po wodzie chodziłeś, i wiele innych dziwów za
modlitwą do Boga uczynioną, w przygodach ludzkich okazałeś, wyjednaj i dla mnie
u wszechmocności Bożej ten dar błogi, by i synaczkowie moi przejrzeli, bo u
Boga nic nie ma niepodobnego, może On nie tylko synów moich wzrokiem obdarzyć,
ale i z kamieni stworzyć i obudzić synów Abrahama". Zatrzymał się na
chwilę ten mąż święty, z głębi serca swego ciężko westchnął i łzami się zalał;
potem w żywym swej duszy uczuciu prosił Boga za przyczyną Najświętszej Panny
Maryi, by się nad tymi ślepymi zlitował. Skończywszy umysłową modlitwę,
zbliżył się ku pacholętom, uczynił znamię krzyża św. na oczach obudwóch, i
rzekł do nich: "Pan nasz Jezus Chrystus z niepokalanej Dziewicy
narodzony, który ślepego wzrokiem objaśnił, niech wam udzieli wzroku dobrodziejstwo".
Rzecz wielkiego podziwu godna, zaledwo co mąż św. mowy dokończył, zaraz w tych
miejscach, w których nie było śladu oczu, ukazały się źrenice cielesne i
wzrokiem jak drugich ludzi były obdarzone. Witosławska z pacholęty wzrokiem
objaśnionymi, ten wielki cud zasługom św. Jacka przyznając, cześć Bogu
oddawała; i wielkie to dobrodziejstwo opowiedziała całemu ludowi na
nabożeństwo zgromadzonemu. Głośna wieść tak rzadkiego cudu szybko rozeszła
się, nie tylko pomiędzy ludem krakowskim, ale też po odległym narodzie polskim.
Przybysława, szlacheckiego
urodzenia, w r. 1257 posłała syna swego jedynaka Wisława do św. Jacka, swego
spowiednika, zapraszając go do Sernik, dziedzicznej swej wioski, z kazaniem na
uroczystość św. Jakuba apostoła, którego odpustowym nabożeństwem czcił w tej
wiosce kościół parafialny. Nie odmówił Jacek żądaniu, i powiedział Wisławowi:
"Jedź pierwej kochany synu, ja za tobą wkrótce przybędę". Pospieszył
Wisław z radością, by wcześniej zawiadomił matkę o niezawodnym męża czcigodnego
przybyciu; ale przyjechawszy konno ku rzece, Raba zwanej, która z deszczu w
przeszłej nocy bardzo wezbrała, chciał przejechać rzekę, mając z sobą konnego
sługę swojego; wjechawszy w wodę, nie mógł się oprzeć pędowi rzeki, a tak
nawałą wody z konia zerwany, utonął, sługa zaś zaledwo się wyratował. Przyjechawszy
do swej pani, nabożeństwa św. Jacka, i syna oczekującej, smutną z płaczem
przywiózł wieść o utonięciu jej syna. Straszliwą tą dotknięta przygodą, bez
zmysłów padła na ziemię. Skoro odzyskała przytomność, z boleści serca,
wyrywając włosy z głowy, z wielkim płaczem, w towarzystwie kilku niewiast i
mężczyzn, zgromadzonych na słuchanie kazania, pobiegła ku rzece, w której
utonął Wisław, jej syn jedyny; i gdy z głębi serca wywodziła nieutulony żal i
narzekania, przybył Jacek św. z socjuszem Klemensem, a przeprawiwszy się przez
rzekę na statku, przyszedł na brzeg, na którym stała Przybysława, bolesnym
smutkiem dotknięta, otoczona mnóstwem osób społem z nią nad wypadkiem jej syna
rozrzewnionych; ta z wielkim narzekaniem padła do nóg jego, mówiąc: "O!
szczęśliwy Jacku, w czymże ci zawiniłam? mając jednego syna, wysłałam go po ciebie
żywego, tyś mi go odesłał bez życia; oto wracając z Krakowa, niestety! na tym
miejscu w rzece utonął. Co będę czyniła nieszczęśliwa, nie mając już teraz ani
męża, ani syna? zgasła cała rodu mojego nadzieja!". Odszedł od niej Jacek
kilka kroków, padł na kolana i modlił się z żywym uczuciem serca swojego; po
niedługiej chwili wstał z modlitwy, a zbliżywszy się ku zgromadzonym osobom,
powiedział im: "Bądźcie spokojni, zaraz ujrzycie chwałę Bożą". I w
tym momencie ciało utoniętego młodzieńca przeciw najsilniejszemu pędowi wody
potęgą Bożą prowadzone, przypłynęło ku brzegu, na którym wszyscy stali;
wydobywszy je z wody, położyli przed nogami Jacka świętego. Wtedy matka z nieukojonym
płaczem i wszyscy temu przytomni, upadli do nóg jego i usilnymi głosy prosili
go: "O! szczęśliwy Jacku, za twą modlitwą oddałeś nam umarłego, oddaj nam
i żywego!". Z mocną ufnością, jaką zawsze w Bogu miał, zbliżył się ku
ciału utoniętego młodzieńca i rzekł: "Synu Wisławie, Pan nasz Jezus
Chrystus, którego mocą wszystko żyje, niechaj cię ożywi". Od razu wstał
młodzieniec do życia przywrócony. Widząc matka i całe obecne ludu zgromadzenie
ten cud, wielbili Boga z dziękczynieniem, który wskrzesza umarłych i cieszy
strapionych. Ten cudowny wypadek nabrał po całej Polsce rozgłosu.
Po długiej a gorliwej misji
apostolskiej dobiegł Jacek doczesności kresu i pełnego żywota; skołatany
wiekiem, złamany pracą w winnicy Pańskiej około zbawienia bliźnich swoich;
okazawszy tyle łask cudownych, które Bóg Wszechmocny na prośbę jego uczynił dla
ludu przygodami uciśnionego; zawrzał gorącym wiecznego szczęścia pragnieniem i
chciał szczerze złożyć z duszy swojej cały ciężar ciała śmiertelnego, a
połączyć się z Chrystusem w niebieskim przybytku. Rzewnie prosił Boga dobroci,
by spełnić raczył jego pragnienie. Wysłuchał też Pan modlitwę jego i objawił mu
dzień zejścia. Zaczem dnia 4 sierpnia w uroczystość św. Dominika słabość zachwiała
jego zdrowie; poznał od razu że już zbliżył się ku zgonowi. A gdy wzmogła się
choroba, w wigilię wniebowzięcia Najświętszej Panny Maryi, kazał przywołać
braci zakonnych klasztoru krakowskiego, i w krótkich wyrazach czule do nich
przemówił: "Najmilsi, rzecze, synowie moi, za wezwaniem Bożym jutro
pożegnam was na zawsze; przeto com usłyszał z ust Dominika, ojca naszego, to
wam w spuściźnie jako drogi upominek po sobie zostawiam: wkładając na was
ścisły obowiązek, byście mieli serce łagodne ku braci i bliźnim waszym, umysł
uprzejmy; a przede wszystkim kochajcie się nawzajem prawdziwą miłością,
przestrzegajcie ubóstwa i życia niewinnego; to dla was w testamencie
przekazałem". – Wyrzekłszy te pożegnalne wyrazy, uciszył się na chwilę. Dnia
15 sierpnia 1257 r. odmówił pacierze kapłańskie, a gdy został opatrzony
świętymi Sakramentami, gronem braci zakonnych, w czułym rozrzewnieniu modlących
się za niego, otoczony: wzniósł pobożnie oczy ku niebu i zaczął odmawiać Psalm:
"W tobie Panie nadzieję miałem, niech nie będę zawstydzon na wieki";
a gdy przyszedł do wyrazów: "W ręce twoje Panie polecam ducha mojego",
o godzinie dziewiątej z rana zasnął słodko w Bogu, Zbawicielu swoim. Zgon jego
obudził nieukojony płacz we wszystkich obecnych zakonnikach, że z wielkiej
boleści serca, nawet słowa wyrzec nie mogli.
W tym samym dniu, w którym
Jacek żyć przestał, o godzinie dziewiątej przed południem, świętobliwa Bronisława,
jego krewna, a zakonnica klasztoru zwierzynieckiego przy Krakowie, podczas
modlitwy w zachwycenie uniesiona, widziała nad kościołem Świętej Trójcy oo.
Dominikanów w Krakowie, jak w nadprzyrodzonej jasności zstąpiwszy z nieba
Najświętsza Panna Maryja, otoczona orszakiem niebian, prowadziła za lewą rękę
męża, ze świetną twarzą w śnieżnym habicie dominikańskim. Nadzwyczajnym tym,
niepojętej a nigdy przedtem niewidzianej światłości, zjawiskiem, Bronisława
bardzo zdumiona, ośmieliła się spytać najdostojniejszej Boga Rodzicy świętych
dziewic orszakiem otoczonej: "O Pani święta! powiedz mi, kogóż to z sobą
prowadzisz do wiecznych przybytków?"; odpowiedziała Najświętsza Panna:
"Nie zdumiewaj się córko, żem zstąpiła na ten padół waszej śmiertelności;
jestem matką miłosierdzia, a mąż ten jest to brat Jacek zakonu
kaznodziejskiego, który za życia wielce był ku mnie nabożnym, więc go w
uroczystej procesji wiodę z sobą do królestwa wiecznej chwały". Wymówiwszy
te słowa wdzięcznym głosem wesoło zanuciła: "Pójdę na wzgórze miry i
na pagórki Libanu". Duchy anielskie śpiewając dalej ów hymn
pocieszający, wznosiły się w niepojętej jasności z Jackiem ku niebu (8). Skoro Bronisława wyszła z zachwycenia, zwołała zaraz
siostry zakonne, opowiedziała im to wielkie i radosne widzenie; a wziąwszy z
sobą dwie siostry Fabisławę i Małgorzatę, od razu udała się z nimi do klasztoru
oo. Dominikanów krakowskich, i wobec wszystkich zakonników, oraz wielu
świeckich osób opowiedziała porządkiem to nadprzyrodzone widzenie (9). Rozeszła się po całym Krakowie rychła i żałosna
wieść o zgonie Jacka św., schodzili się gromadnie mężczyźni i niewiasty
odwiedzić skrzepłe zwłoki św. rodaka. Pogrzeb jego odprawił z przyzwoitym czci
okazem pobożny Prandota biskup krakowski. Bolesnym żalem do rzewnych łez pobudzony,
płakał go cały gmin krakowski i z postronnych okolic zgromadzona powszechność.
Bóg wszechmocny cudem wsławił ten sam dzień pogrzebu wiernego sługi swojego:
albowiem szlacheckiego urodzenia młodzieniec, Żegota, niebacznie rozpędził
konia pod sobą, na polu za kościołem św. Floriana, spadł z niego, kark złamał i
od razu życie zakończył. Rodzice nieszczęśliwego młodzieńca nagłym a smutnym
wypadkiem śmierci jego dotknięci, z wielkim płaczem i narzekaniem zanieśli
nieżywe ciało syna do kościoła xx. Dominikanów i położyli je przy trumnie bł.
Jacka, podczas odprawiającego się pogrzebu, prosząc go o wstawienie się za nimi
do Boga. Po upływie zaledwo jednej godziny, młodzieniec rzeczywiście nieżywy,
ożył i wstał wobec wszystkich, zdrowy, bez najmniejszego śladu stłuczenia,
wdzięczny Bogu i Jackowi św. za to, że za jego zasługami wrócił do życia,
wyznał zarazem, iż go widział pomiędzy niebianami. Potem wyszedł z kościoła
razem z ludźmi po ukończonym pogrzebowym nabożeństwie.
Świętobliwy Jan Prandota,
biskup krakowski, przy pogrzebie zwłok Jacka św. obrzędem utrudzony, wracając
z kościoła oo. Dominikanów, wszedł do kościoła katedralnego pomodlić się dla
uczczenia Najświętszej Panny; gdy uklęknął przed Jej ołtarzem modląc się, w
słodkiej rozwadze rzeczy niebieskich głęboko zanurzony, obudził w sercu swym
żal, że przez zgon Jacka utracił w kościele swoim zacnego męża, rozkrzewcę
chwały Bożej; usiadł potem w ławce, nieco znużony, zdrzemnął się lekkim snem
na chwilę. Wtem z rozporządzenia Bożego ukazali mu się młodzieńcy w szatach
rozjaśnionych do chóru kościelnego ze świecami w ręku wchodzący, za którymi
szli dwaj szanowni mężowie niebieskiej chwały światłem otoczeni, z których
jeden aparatem biskupim odziany, właśnie jakby miał uroczyście Mszę św. odprawiać,
drugi zaś w habicie dominikańskim nad śnieg bielszym, którego głowę zdobiły dwa
wieńce lśniące się drogimi kamieniami. Prandota nieskończenie ucieszony owym
widzeniem, pragnął wiedzieć, kto by ci mężowie byli; niebianie łatwo przenikają
myśli nasze, przeto mąż w aparat biskupi uroczyście ubrany, obrócił uprzejmą
twarz swoją ku Prandocie, i powiedział mu: "Jam jest Stanisław biskup
krakowski, ten zaś który ze mną idzie jest brat Jacek, zakonu kaznodziejskiego,
niosący na swej głowie dwa wieńce, jeden doktorski, drugi dziewiczy, onego to
w szyku aniołów prowadzę dziś do osiągnienia niebieskiej chwały".
Powiedziawszy te słowa, zaśpiewał antyfonę: "Światłość wiekuista niechaj
świeci świętym twoim Panie"; i w tym uroczystym hymnie prowadzili święci
Pańscy bł. wyznawcę Jacka do szczęścia wiecznego. Gdy zniknęło widzenie,
przebudził się Prandota, wysławiał Boga, który wieńczy świętych swoich
niepojętą nagrodą, i odezwał się do stojących przy boku swym kapłanów: "Wróćmy
do klasztoru oo. Dominikanów opowiedzieć dziwy Boże, które o św. Jacku objawił
Pan niegodnemu słudze swojemu. Przyszedłszy do klasztoru w towarzystwie
kanoników i kapłanów, kazał przywołać przeora i braci zakonnych, opowiedział im
ze łzami i w głębokim ukorzeniu cudowne to widzenie. Ale świadectwo dane
prawdzie, według słów Pisma św. ma być stwierdzone usty dwóch lub trzech
świadków; przeto duch Boży, zgon św. Jacka słynnego z czynów nadprzyrodzonych,
objawił pewnemu pustelnikowi, życie samotne i świętobliwe w Węgrzech pomiędzy
górami wiodącemu. Ten bogomodlec za natchnieniem Bożym przyszedłszy do
klasztoru oo. Dominikanów krakowskich, prosił przeora, by mu pozwolił
przepędzić noc na modlitwie w kościele Świętej Trójcy, u grobu św. Jacka. Jakoż
uzyskał pozwolenie, a czuwając przez noc całą, ujrzał około północy trzy
wielkie promienie światła z nieba zstępujące na grobowiec Jacka św.: jeden nad
głową, drugi nad środkiem a trzeci nad nogami. Zdziwiony tą jasnością, jakiej
jeszcze w swym życiu nigdy nie widział, czym prędzej pospieszył do braci
zakrystianów, Hieronima i Floriana, obudził ich i do kościoła przyprowadził, i to
niezwykłe nad grobem św. Jacka ciągle trwające ukazał światło. Z głębokim
uszanowaniem wszyscy upadli na posadzkę kościelną, oddając cześć należną
światłu nadprzyrodzonemu, i dziękując Bogu, że taką jasnością ozdobić raczył
grób św. sługi swojego. W pierwszym ranku, trzej ci wiarogodni mężowie, cudowne
to światła zjawienie opowiedzieli wszystkim zakonnikom, oraz krakowskim
mieszkańcom. Z wielką zatem pociechą wrócił ów bogomodlec do pustyni. Wielki
poczet łask nadprzyrodzonych Bóg cudowny w świętych swoich udzielać raczył u
grobu Jacka św., za jego przyczyną, rozmaitą niemocą i przygodami uciśnionemu ludowi;
z tych niektóre tylko przywiedziemy:
Roku 1262 syn jedynak
Andrzeja, z Jakubowic, szlachcica, ciężko zachorował; niestosowne lekarstw zapisywanie,
zamiast do zdrowia, do zgonu go przywiodło, i kiedy rodzice, krewni i
przyjaciele, już konającego rzewnie płakali, wtedy właśnie młodzieniec życie
zakończył. Rodzice jego w ciężkiej żałości z śmierci jedynego syna pogrążeni,
że dziedzictwo ich w cudze przejdzie ręce; kiedy sztuka lekarska zupełnie ich
zawiodła, udali się z ufnością do Boskiej pomocy. Matka umarłego padła na
kolana i zaczęła gorąco wzywać przyczyny Jacka św., prosząc go, by syna jej,
srogą wydartego śmiercią, przez swe zasługi do życia przywrócił, i przyrzekła
u grobu jego złożyć ofiarę. Takoż i ojciec uczynił z przyjaciółmi swymi. Skoro
te śluby z żywą ufnością i wiarą uczynili, w tej chwili młodzieniec podniósł
się w trumnie, w której już na katafalku leżał, prosząc, by go zesadzili, że
jest zdrów i za przyczyną Jacka św. do życia przywołany; w przytomności
licznego ludu dzięki składał Panu Bogu za okazane nad nim miłosierdzie.
Roku 1268 pewna pobożna
niewiasta, Cecylia, od młodości swej wiernie służąc Bogu, przez trzydzieści lat
znosiła wielki ból oczu, a potem przez osiem lat kalectwo ślepoty. Szczególnym
nabożeństwem czcząc św. Jacka, kazała przyprowadzić się do grobu jego, a
dotknąwszy się go zawołała: "O! Jacku św., przez ciebie Bóg dziwy działa,
to umarłych wskrzesza, to ślepotą dotkniętym wzrok przywraca; racz litościwie
spojrzeć na mnie biedną już ośm lat ciemną, i od tej utraty wzroku uwolnić".
Po wyrzeczonych słowach, przytknąwszy oczy do trumny jego, zaraz miłosierdzie
Boże żywą jej wiarę w skutku okazało, bo od razu choroba ślepoty z jej oczu
znikła i upragnioną władzę widzenia odzyskała, w przytomności wielu osób,
wielbiących za ten dziw dobroć Boską.
Gdy w r. 1372, sługa pewnego
kapłana z Krakowa chciał przepłynąć na małej łódce rzekę Wisłę, która wówczas
bardzo wylała, nawała wody przewróciła łódkę, ów sługa utonął i długo był w
wodzie zanurzony. Zbiegło się mnóstwo ludzi, szukając utoniętego, i nierychło
rybacy wynaleźli, do pogrzebu, ciało jego. Aż do tego czasu ów kapłan nie
wiedział, że sługa jego utonął, i już nieżywy, skrzepły, leży na brzegu Wisły;
gdy to usłyszał, wzdrygnął się tego wypadku, spiesznie zatem pobiegł ku
utoniętemu, którego mnóstwo ludu otaczało; rzewnie płacząc prosił obecnych, by
padli na kolana i pomodlili się o przebaczenie mu grzechów w tak niespodziewanej
śmierci jego. Lud pobożny z kapłanem udał się do Boga ze łzami i prosił go za
przyczyną św. Jacka o przywrócenie sługi do życia, by za swe grzechy tu
odpokutował; ofiarowali go do grobu Jacka św. Zaledwo skończono modlitwę, zaraz
utonięty i skrzepły wstał żywy i zdrów, jakby nigdy żądłem śmierci nie był
dotknięty. Niezwłocznie więc ów kapłan z ludem zaprowadził go ku grobowcu św.
Jacka, wysławiając wszechmocność Bożą. Ten cud wydarzył się za czasów ojca Mariana
przeora oo. Dominikanów.
Roku 1499, pewna niewiasta w
Krakowie miała czteroletniego syna, który, podczas jej nieobecności, gdy kupowała
żywność na rynku krakowskim, bawiąc się z dziećmi na brzegu rzeki Rudawy,
wpadł do wody i utonął; chłopcy, obawiając się kary, uciekli do swych domów,
nikomu nic nie powiedziawszy. Matka po swym z rynku do domu powrocie, wszędzie
i pilnie upatrywała swego synka, lecz nigdzie go naleźć nie mogła: dowiadywała
się o niego w sąsiednich domach, ale nikt nie umiał jej o nim nic powiedzieć.
Na koniec pewna kobieta powiedziała jej, że widziała chłopców bawiących się na
brzegu rzeki, lecz gdzie by poszli, nie wiadomo. Wzdrygnęła się tych słów
stroskana, pobiegła ku rzece Rudawie i skrzętnie żelaznymi widłami szukała
chłopczyka w wodzie; zębem wideł szczęśliwie trafia na niego i spiesznie wydobywa
go z wody na brzeg, ciekawie ogląda, czy to jest jej dziecię; niestety! poznała
swego chłopczyka, z nieutulonym płaczem narzekać i krzyczeć zaczęła, że niespodzianą
śmiercią przez nieostrożność utraciła jedynego syna swojego. Zbiegły się
niewiasty na płacz i głośne narzekanie ciężką przygodą strapionej matki, razem
z nią płacząc. Za radą więc jednej osoby, nieszczęsna rodzicielka pobożnym
sercem ofiarowała nieżywe pacholę do grobu Jacka św. Rzecz podziwu godna!
chłopczyk nieżywy w przytomności wszystkich nagle ożył, i jakby nigdy nie był
utopiony, poszedł zdrowy z matką swą do grobu św. Jacka, swego wskrzesiciela i
słuchał Mszy św. odprawianej na jego intencję. Matka wdzięczna Bogu za
przywrócenie jej synaczka do życia, ogłosiła ten cud ludowi, i odzież w której
utonęło pacholę, na pamiątkę u grobu zawiesiła.
Kiedy ten święty rodak nasz
głośniejszymi coraz wsławiał się u grobu swego cudami, które za jego przyczyną
ramię Boże działało, i cześć należną od ludu odbierał: Paweł III papież
dozwolił r. 1538 dźwignąć szczęty jego z grobu i na jawią dla przystępnego
uczczenia wystawić. W roku zaś 1594 Klemens VIII papież, wziąwszy pod ścisłą
rozwagę wszystkie cudowne łaski Boże, za prośbą Jacka ludowi udzielane,
któreśmy tu w małej bardzo liczbie przytoczyli; z wielką uroczystością w
niedzielę przewodnią po Wielkanocy kanonizował i w poczet Świętych imię jego zapisał,
a święto jego dnia 16 sierpnia corocznie obchodzić naznaczył. Na większą cześć
i chwałę Boga, i na pociechę pobożnych Polaków, Amen (10).
–––––~~~~~~–––––
Żywoty Świętych Patronów polskich, napisał X. Piotr Pękalski Ś. T. Dr. Kan. Stróż Ś.
Grobu Chrystusowego. Z ośmią rycinami. Kraków 1862, ss. 372-399.
Przypisy:
(1) TOMASZ PESSINA, rodem Czech, biskup samandryński a dziekan kapituły
praskiej, w drugiej części swego dzieła o wojnach morawskich, tom 2, r. 5, na
str. 170, jaśniej wywodzi herb i przydomek familii Odrowążów, niźli SZYMON OKOLSKI dominikanin
w tomie 2, str. 299, Orbis Poloni. Pisze PESSINA, że niejaki rycerz Saul, rodem Morawianin,
wypuszczoną strzałą z łuku, odarł wierzchnią wargę z wąsami pewnemu
wielkoludowi, przychodniowi z Grecji do Morawy, czy też z Bawarii, wzywającemu
do pojedynku wojaków na dworze króla morawskiego będących. Wargę tę z wąsami
Saul przyniósł na tarczy królowi, który za czyn ten bohaterski nadał mu herb:
Odrifaus (odrowąs); ta zatem rodzina rozkrzewiła się nie tylko po Morawie, ale
też po Czechach, Polsce, Litwie, Rusi, Kroacji, Dalmacji i innych krajach
słowiańskich.
(2) DŁUGOSZ mówi
w ks. 6 swej hist. Pols. pod r. 1218, że św. Jacek krewny Iwona biskupa
krakowskiego urodził się we wsi Lanka, Księstwie Opolskim; pewnie wsie Kamień i
Lanka były dziedzictwem jego rodziców.
(3) LEANDER ALBERT, dominikanin bonoński, z którego dzieła niektóre
ustępy życia Jacka św. bierzemy, pisze w r. 1. §. 3, że ten Herman nie był
kapłanem, ale konwersem czyli braciszkiem, lecz mylnie: bo MALWENDA w rocznikach dominikańskich r. 1218 r. 24 i BZOWSKI dominikanie, temu zaprzeczają, owszem nazywają go
mężem uczonym, trzy języki posiadającym: łaciński, niemiecki i czeski;
przypuścić nawet tego nie można, by św. Jacek miał uczynić laika przeorem nad
księżmi w fryzackim klasztorze.
(4) Iwo nie stawiał kościoła Świętej Trójcy, bo
kościół ten już dawniej był wystawiony, jako parafialny.
(5) DŁUGOSZ ks.
7, rok 1257, MIECHOWITA ks. 3, hist. pol.
rozdział 13. – FERNAND DE CASTILLO, ALBERT LEANDER, i inni
dziejopisowie dominikańscy. – Nie wierzą temu ci ludzie, którzy wszechmocność
Boga łokciem zmierzyć usiłują. I nie tylko to Jacek św. uczynił, ale też św.
Rajmund z Penefortu podobnym wsławił się cudem, gdy z wyspy większej Balearyi
do Barcynony wracając, na rozpostartym swym płaszczu na morzu, 60 mil w sześciu
godzinach po wodzie przepłynął.
(6) SEWERYN, Dominikanin
klasztoru krakowskiego; podaje w żywocie św. Jacka rozdz. 12 w Rzymie w roku
1694 wydanym, że św. Jacek z Kijowa udał się najprzód do Gdańska z posążkiem N.
P. Maryi; a zostawiwszy w tym mieście przy budowie klasztoru brata Benedykta,
przyszedł z owym posążkiem do Krakowa; lecz klasztor krakowski ojców
Dominikanów nie ma żadnego śladu w aktach swych o przyniesionym z Kijowa przez
św. Jacka alabastrowym posążku N. P. Maryi. – Kiedy ojciec Donat Piątkowski, Dominikanin
klasztoru lwowskiego, w pisemku swym w roku 1850 we Lwowie wydanym, jasno
przywodzi podróż św. Jacka z Kijowa na Ruś Czerwoną, oraz jego przybycie do Halicza
w r. 1238 z posążkiem alabastrowym, wyobrażającym wizerunek N. P. Maryi z
dziecięciem Jezus, opierając ten fakt na stałym i niemylnym podaniu, przytacza
zarazem od początku r. 1238 nieprzerwaną cześć przez lud prawowierny w Haliczu
Najświętszej Pannie przed tym posążkiem, a po przeniesieniu onego do Lwowa po
dziś dzień oddawaną, którą to cześć x. Jakub Strepa, arcybiskup
halicko-lwowski, w r. 1401 urzędownie zatwierdził i odpustem uświęcił; nie
omylimy się, gdy przyznamy, że św. Jacek wprzód przybył do Halicza, bo nawet
bliższa droga przywiodła go do tej prowincji, a potem dopiero przez polską
krainę z opowiadaniem słowa Bożego udał się do Gdańska, stamtąd na koniec do
Krakowa.
(7) DŁUGOSZ
pisze w ks. VII, str. 752 pod r. 1257, że za staraniem Jacka pięć klasztorów
dominikańskich wystawiono: we Fryzaku, w Krakowie, w Pradze, w Wrocławiu i w
Gdańsku; w Kijowie zaś, w Haliczu, oraz w innych miasteczkach klasztory dominikańskie
pokrył milczeniem.
(8) Kongregacja świętych obrzędów nie umieściła tego
zjawiska w pacierzach kapłańskich w czasie beatyfikacji Bronisławy w r. 1839 w
Rzymie odbytej.
(9) Pisze o tym MACIEJ Z MIECHOWA w swej kronice rozdz. 53.
(10) Kończąc niniejszy Żywot, nie od rzeczy będzie
nadmienić, iż jeszcze do naszych czasów utrzymuje się to niemylne podanie, że
św. Jacek zostawszy kanonikiem krakowskiej katedry, mieszkał w kapitulnym domu,
obecnie pod L. 116/108 w Gm. I istniejącym, z którego cztery okna wychodzą w
ulicę Grodzką, cztery w ulicę Kanoników, a siedem okien na plac św. Marii
Magdaleny. Dom ten ozdobiony jest w narożniku od ulicy Kanoników popiersiem
św. Jacka, a od ulicy Grodzkiej popiersiem bł. Bronisławy. Powszechność
krakowska zwała go domem św. Jacka. W r. 1676 dnia 31 stycznia z okna tegoż
domu, od ulicy Kanoników na kościół Marii Magdaleny wychodzącego, przypatrywał
się Jan III pogrzebowemu pochodowi, towarzyszącemu prowadzeniu zwłok dwóch
polskich monarchów: Jana Kazimierza i Michała Wiśniowieckiego.