STRONA INTERNETOWA POWSTAŁA W CELU PROPAGOWANIA MATERIAŁÓW DOTYCZĄCYCH INTEGRALNEJ WIARY KATOLICKIEJ POD DUCHOWĄ OPIEKĄ św. Ignacego, św. Dominika oraz św. Franciszka

Cytaty na nasze czasy:

"Człowiek jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją. Inne zaś rzeczy na obliczu ziemi są stworzone dla człowieka i aby mu pomagały do osiągnięcia celu, dla którego jest on stworzony"

Św. Ignacy Loyola


"Papa materialiter tantum, sed non formaliter" (Papież tylko materialnie, lecz nie formalnie)

J.E. ks. bp Guerard des Lauriers



"Papież posiada asystencję Ducha Świętego przy ogłaszaniu dogmatów i zasad moralnych oraz ustalaniu norm liturgicznych oraz zasad karności duszpasterskiej. Dlatego, że jest nie do pomyślenia, aby Chrystus mógł głosić te błędy lub ustalać takie grzeszne normy dyscyplinarne, to tak samo jest także nie do pomyślenia, by asystencja, jaką przez Ducha Świętego otacza On Kościół mogła zezwolić na dokonywanie podobnych rzeczy. A zatem fakt, iż papieże Vaticanum II dopuścili się takich postępków jest pewnym znakiem, że nie posiadają oni autorytetu władzy Chrystusa. Nauki Vaticanum II, jak też mające w nim źródło reformy, są sprzeczne z Wiarą i zgubne dla naszego zbawienia wiecznego. A ponieważ Kościół jest zarówno wolny od błędu jak i nieomylny, to nie może dawać wiernym doktryn, praw, liturgii i dyscypliny sprzecznych z Wiarą i zgubnych dla naszego wiecznego zbawienia. A zatem musimy dojść do wniosku, że zarówno ten sobór jak i jego reformy nie pochodzą od Kościoła, tj. od Ducha Świętego, ale są wynikiem złowrogiej infiltracji, jaka dotknęła Kościół. Z powyższego wynika, że ci, którzy zwołali ten nieszczęsny sobór i promulgowali te złe reformy nie wprowadzili ich na mocy władzy Kościoła, za którą stoi autorytet władzy Chrystusa. Z tego słusznie wnioskujemy, że ich roszczenia do posiadania tej władzy są bezpodstawne, bez względu na wszelkie stwarzane pozory, a nawet pomimo pozornie ważnego wyboru na urząd papieski."

J.E. ks. bp Donald J. Sanborn

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Ks. Piotr Pękalski - Żywot świętego Wojciecha, biskupa i męczennika

 
Na dzień 23 kwietnia

ŻYWOT

ŚWIĘTEGO WOJCIECHA

praskiego biskupa i męczennika (1)

~~~~~~~~~~~

Jeszcze przy schyłku dziewiątego stulecia, Czesi po większej części pogańskimi błędami olśnieni, podobnie jak i inne im pobratymcze ludy słowiańskie, ciosanym z drzewa lub z kamienia rzezanym bałwanom, oddawali tę cześć, która się jedynie Bogu, Stwórcy wszech rze­czy, należy. Aczkolwiek bowiem już w ostatniej ćwierci dziewiątego wieku część mieszkańców tej krainy za spra­wą św. Metodego, arcybiskupa morawskiego, i Borzywoja, czeskiego książęcia, przyjęła była wiarę i religię chrześcijańską, to jednakże jedni z nich, tylko na pozór chrześcijanie, żyli obyczajem pogańskim, z utratą dusz swoich zbawienia; drudzy zaś, ogrzani łaską Bożą w nich działającą, dobrymi uczynkami i miłością cnoty, wśród narodu jaśnieli.

W tej okolicy czeskiej ziemi, w której korzystnie krzewiła się religia chrześcijańska, mieszkał wyższym urodzeniem świetny mąż, imieniem Sławnik, hrabia na Libiczu. Zamożny w sławę i majątek, zastępując panu­jącego księcia w sądzeniu spraw niektórych zamków i miasteczek, bezstronnym sprawiedliwości wymiarem i miłosierdziem jednał sobie powszechną podwładnych mi­łość. Mąż ten znamienity, ze krwią panujących rodem swym złączony, albowiem św. Henryk cesarz (1002 – 1024) był bliskim jego wnukiem, lubo bogactwem złota i sre­bra przewyższał wszystkich mieszkańców tej okolicy, jednak, wśród znikomych rozkoszy świata, wiernie cho­wał ustawy prawa Bożego, chodząc ścieżką przez ka­płanów wytkniętą; miły całemu ludowi, milszy ubogim przez jałmużnę. Pojął on żonę imieniem Strzeżysławę, równie możnego rodu, rzadkiej cnoty i pobożności nie­wiastę, która hojnie jałmużnę pomiędzy ubogich rozdawała, a co pojęła z nauki wiecznego żywota, tego czy­nami prawej chrześcijanki dowodziła. Oddaliła ona od siebie wszelką próżność strojów niewieścich; nie miała żadnego upodobania w złocie i kosztownych kamieniach, co niektóre niewiasty wysoko cenią; ale natomiast zdo­biła umysł i duszę swoją cnotliwymi obyczajami i bo­gobojną rozmową, a ukrzepiała ją postem i ufną w Bogu modlitwą. Była ona matką ubogich, a sierót i wdów czułą opiekunką. Jaśniejące dobrocią i miłosierdziem cnoty Sławnika i Strzeżysławy, wysoko cenili i wysła­wiali wszyscy, nie tylko ludzie ubodzy, ale też i rodu szlacheckiego, czeskiej ziemi mieszkańcy.


Z tak cnotliwego i zacnego stadła urodziło się oko­ło 956 r. śliczne pacholę, które pięknym ciała kształtem nad bracią swoją celowało. Przy chrzcie dano mu imię Woj­ciech, co wojska pociechę znaczy. Nie wiedząc rodzice o wzniosłym jego powołaniu, ujęci jego urodą, pobła­żali mu w dzieciństwie i wcześnie go do spraw świec­kich przeznaczali. Ale to zboczenie w jego wychowaniu rychło sprostowała kaźń Boża. Ze zbytniego dozwalania pacholęciu jedzenia wszystkiego, dostało ono febry, z której wywiązała się tak wielka puchlina, że nabrzmia­ły dziecięcia brzuszek daleko przeszedł całego ciała obję­tość, a wzmagająca się choroba śmiercią mu groziła. Kiedy coraz większe dzieciny cierpienia odjęły strapio­nej matce wszelką pociechy nadzieję, a bolejący ojciec, z rozpaczy rzewne łzy ronił, w największym swoim stra­pieniu z korną prośbą udają się do Pana litości i miłosier­dzia, a złożywszy na ołtarzu Matki Zbawiciela bliskiego zgonu synaczka, poświęcają go służbie i chwale Boga. Skoro to uczynili, Bóg ulitował się: sklęsł brzuszek, a dzie­cię ozdrowiało. Teraz dopiero bardzo żałowali rodzice, że mu przedtem pobłażali, i wysławiali Pana, który na poprawienie błędów ludzkich spuszcza niekiedy zbawien­ną chłostę. Rosło więc pacholę na pociechę rodziców swoich, rokując im piękne nadzieje mądrości i żywego pojęcia. Gdy się w Wojciechu władze umysłowe rozwi­jać zaczęły, nauczono go czytać, pisać i pierwszych za­sad religii chrześcijańskiej. Nie pierwej też opuścił dom rodzicielski, aż się całego Psałterza na pamięć nauczył. Tak więc w szesnastej życia swojego wiośnie (972 r.) młody Wojciech opuścił dom rodzicielski, udając się do Magdeburga, dokąd go ojciec wyprawił, by tu w słyn­nej podówczas szkole przy klasztorze św. Maurycego ćwiczył się w naukach, umysł człowieka zdobiących, i w tym celu powierzył go pieczy Adalberta, miejscowe­go arcybiskupa. Mąż ten oświecony i pobożny, który swoje nauki świątobliwym utwierdzał życiem, przyjął młodego Wojciecha z ojcowską miłością, a udzielając mu sakrament bierzmowania świętego, swoim go obdarzył mianem. Następnie posyłał go do szkoły miejscowej, której nauczyciel, filozof Oktryk, co nie mało uczonych ksiąg był napisał, chciwą oświaty młodzież sławą swą gromadnie do siebie znęcał. Pochopny do nauk Wojciech, a do tego bystrym pojęciem od Boga obdarzony, w gronie słynnych w przyszłości swoich towarzyszów, szczególniej Brunona, co potem w Prusiech odniósł męczeński wie­niec (r. 1009); i głośnego z napisania przez siebie dzie­jów THIETMARA, mersburskiego biskupa, ucząc się ocho­czo, przewyższał w naukach swych współuczniów, a na­wykły w domu do modlitwy, i przy szkolnej pracy nią się ukrzepiał. Przez czas swego na naukach bawienia, unikał on towarzystwa płochej i lekkomyślnej młodzie­ży; a kiedy ta za rozrywką i rozpustą goniła, on, po przysposobieniu się na lekcję, wolne od pracy chwile skrycie poświęcał zwiedzaniu grobów śś. Męczenników, i tu w gorącej modlitwie niepojętą rozkoszą poił swą duszę; poczym, skoro wybiła nauki godzina, pierwszy przed mistrzem stawał. Dla ukrycia swych dobrych uczynków przed ludzką pochwałą, nawiedzał nocną porą ubogich, niewidomych i chorych, udzielając im wsparcie i pociechę. By zaś wrzący miłością umysł jego nie stygł w miłosiernych uczynkach, rodzice wszystkiego mu dostarczali, i nie szczędzili jego mistrzowi ujmującego oczy ludzkie złota i srebra; a tak drogo okupowali naukę syna swojego. Wojciech niezmordowany w swym za­wodzie, wznosił się coraz wyżej po szczeblach pobożno­ści i nauki do najwyższego cnotliwości szczytu. A kiedy mistrz wyszedł ze szkoły, a inni uczniowie bawili się skrycie na ustroniu, lub nasycali się łakociami, on tym­czasem tajnie zażywał słodyczy w odmawianiu psalmów Dawidowych, skąd duchowną poił się rozkoszą, i pod­nosił swe serce ku Maryi w gorącej modlitwie. Mylne jest to zdanie niektórych pisarzy, jakoby Wojciech w swej młodości prowadził rozwiązłe życie, i że dopiero od śmierci Dytmara praskiego biskupa, wrócił na drogę cnoty.

Już dziewiąty rok trawił Wojciech na naukach w Magdeburgu, kiedy Otto II cesarz, mistrza tej szkoły Oktryka na kapelana swego powołał (981 r.). Wtedy to nasz Wojciech wrócił do Czech na łono swej rodzi­ny. Tu zapisał swe imię pod sztandar bojowników Chry­stusowych, i przy schyłku 981 r. przyjął kapłańskie świę­cenia od Thetarata, praskiego biskupa. Niedługo potem (983 r.) rzeczony biskup zakończył swe życie. Dotknię­ty śmiertelną chorobą, dobiegając doczesności kresu, wobec otaczających jego skonania łoże, między który­mi i Wojciech się znajdował, ciężkie nad swym ubie­głym życiem rozwodząc żale: "biada mi, wołał, żem nie był takim, jakim bym chciał być teraz! Biada mi! straciłem wszystkie dni mego żywota, i żadnej nie mam na­dziei pokuty. Ciało moje skazitelne, będzie pastwą ro­bactwa, a komuż się dostaną znikome skarby moje? Zwodziłeś mnie, świecie omylny! Biada mi, żem milczał i słowa Bożego w całej jego potędze nie głosił powie­rzonym mej pieczy owieczkom; by je błądzące na drogę prawą naprowadzić. Na wieki tego żałować będę. Owo, sroga śmierć otwiera mi drogę potępienia". To wy­rzekłszy, z ciężkim westchnieniem wyzionął ducha. Wszys­cy obecni rzewnie nad nim płakali, a blada bojaźń osiadła ich lica; szczególniej zaś trwożył sobą młody Woj­ciech, który podtenczas nieco wolniejsze wiódł życie, nie będąc jeszcze zahartowanym Chrystusa bojakiem. Tak przerażającym widokiem skruszony Wojciech, tej samej nocy wdziewa włosiennicę, posypuje swą głowę popio­łem, obchodzi kościoły, wszystko co ma między ubogich hojnie rozdaje, a siebie oraz swe zbawienie w gorących modłach Bogu poleca.

Podczas, gdy ten młody pokutnik cały się skrusze oddaje, niektórzy tajemnie, drudzy zaś jawnie na bi­skupa wynieść go zamierzają. A kiedy osierocony lud po swoim pasterzu wraz z panującym księciem Bole­sławem II zebrał się dla porozumienia, komu by owczarnię Pańską oddać należało, powszechność oświad­cza, że nikogo słuszniej uczynić nie można biskupem, jak ziomka Wojciecha, w którym cnoty, zacność uro­dzenia, dostatki i zachowanie się z godnością są sko­jarzone; że on stateczny w swoim postępowaniu, Chrystusową owczarnią roztropnie zarządzać będzie. Podczas tego obioru w niedzielę, wszedł opętaniec do katedral­nego kościoła w Pradze, szatan wołał przez usta jego na księży wypędzających go: boję się co dopiero obranego na biskupa. Nazajutrz z pierwszym dnia brza­skiem przybiega goniec z radosną wieścią, że wczoraj książę i lud jednozgodnie wybrali Wojciecha na pra­skiego biskupa.

Cesarz Otto II w powrocie z saraceńskiej wojny (r. 983) zamieszkał przez czas niejakiś w Weronie. Tu przybyli do niego w poselstwie od swego księcia Czesi, z prośbą, by wybranego biskupa zatwierdzić raczył. Przyjął łaskawie cesarz ich przełożenie, wręczył Woj­ciechowi pasterską laskę i pozwolił, żeby go właśnie wtedy bawiący tu arcypasterz moguncki, czcigodny Willigis, poświęcił na praskiego biskupa a swego sufragana. Po poświęceniu swoim (29 czerwca 983 r.), któ­remu cesarz był obecny, Wojciech w licznym orszaku panów czeskich wracał do swej ojczyzny.

Przybywszy pod Pragę, zsiadł z konia, na którym podróż odprawiał, i boso wszedł do miasta, kornym umysłem i skruszonym sercem modląc się do Boga. Z wiel­ką radością wprowadzili go mieszkańcy do kościoła ka­tedralnego, poczym zasiadł na biskupiej stolicy. W cią­gu pasterskiego urzędowania swego, służył Wojciech Zbawicielowi pobożnie i wiernie, ale jeszcze pracowiciej dopełniał przepisów chrześcijańskich względem owieczek swoich.

Podzielił on swoje dochody biskupie na cztery czę­ści: z tych jedną obracał na ozdoby i sprzęty kościelne, drugą kanonikom przeznaczał, trzecią rozdawał między ubogich, a czwartą zaspokajał skromne potrzeby swoje. Przy tym w każde święto uroczyste żebractwo po jałmuż­nę do siebie przywoływał, i hojnie je obdarzał; nadto codziennie miewał u stołu swego po dwunastu ubogich, których na pamiątkę tyluż apostołów pokarmem i na­pojem nasycał. Rzadko kiedy, oprócz świąt uroczystych, w południe posiłkiem, w nocy zaś bardzo krótkim snem pokrzepiał swe ciało. Było wprawdzie w komnacie dla oka ludzkiego miękką pościelą i szkarłatem zasłane ło­że; ale to bratu Radzimowi, lub utrzymywanemu przez Wojciecha ciemnemu od urodzenia kalece, na spoczynek służyło, sam zaś biskup na gołej ziemi w włosiennicy i na kamieniu pod głową, samotrzeć pokrzepiał się spo­czynkiem w sypialni, w której, prócz wymienionych naj­większych jego poufników, nikomu znajdować się wolno nie było. Przygłodny kładał się spać, i po krótkim śnie wstawał do gorącej modlitwy; a nie dozwalając rozża­rzać się w ciele swoim podniecie rozkoszy, ścisłym stłu­miał ją postem. Zwiedzał więzienia, a w nich wielką liczbę więźniów zbawienną nauką pocieszał i zasiłkiem obdarzał. Nikt nad niego nie wiedział dokładniej, w której połaci miasta i w którym domu leżało chore biedactwo, jaką słabością złożone, ile chorujących odzyskało zdrowie, a ile padło ofiarą śmierci.

Jeżeli mu zostawało trochę czasu od obsługi tych biedaków, wychodził na swe pole pod czas siewów, a siejąc własnymi rękoma, cieszył się z tego, że sam na chleb pracował. Stamtąd wróciwszy, klęczał u podwoi kościelnych, w długiej modlitwie, śląc do Boga gorące westchnienia. Każdego dnia, przed zaczęciem nabożeń­stwa w kościele, gorliwie kazywał, po nabożeństwie zaś zajmował się sprawami pokrzywdzonych wdów i sierót. Po tych zatrudnieniach resztę czasu obracał na czytanie ze swym duchowieństwem Pisma świętego i śpiewanie psalmów Dawidowych. Takimi uczynkami i budującym obyczajem we dnie i w nocy, jaśniał Wojciech na bisku­pim urzędzie; takimi też przymiotami przystoi jaśnieć każ­demu, którego Zbawiciel do pasterskiego powołał urzę­du: świetniej bowiem zdobi biskupa gruntowna pobożność i cnota, niźli owe błyskotki, za którymi niektórzy płocho uganiają.

Gdy pewnego dnia po komplecie modlił się w zam­kniętym kościele, biedak do naga przez łotra złupiony, zbliżywszy się do podwoi świątyni, z żałosnym narze­kaniem kołatać począł. Usłyszał to Wojciech, który już przedtem wszystko co miał, ubogim był rozdał. Nie ma­jąc nic, czym by go mógł opatrzyć, pobiegł do swego mieszkania, wysypał pierze z szkarłatnego wezgłowia, i uchyliwszy kościelnych podwoi, wręczył biednemu jed­wabną poszewkę. A kiedy jego pokojowiec postrzegłszy w komnacie wysypane pierze, w mniemaniu że to zło­dziej uczynił, badał o to inne biskupie sługi, Wojciech zakazał mu tego dochodzenia, mówiąc: że tego nie uczy­nił nieprzyjaciel, ale ten, co tego potrzebował, i zape­wne na pokrycie swego niedostatku zabrał tę poszwę.

Mimo tych pięknych wzorów cnoty, którymi ten pa­sterz swym owieczkom przodkował, to jest: mimo wrzą­cej ku nim miłości, gorliwego opowiadania słowa Boże­go; mimo roztropnego karcenia ich; mimo ojcowskiego politowania i wspierania; mimo pobożnej modlitwy i zdro­wych rad; mimo tych wszystkich jego przymiotów, nie­przyjaciel zbawienia ludzkiego nie przestawał w owczar­ni jego siać nasion niezgody i przewrotności. Jakoż wie­lu z jego diecezjan kalało się pogańskimi obyczajami, dopuszczało się cudzołóstwa, żyło niepowściągliwie, i bro­czyło się okrutnymi zabójstwy. Nauka i żywy przykład gorliwego pasterza bynajmniej nie poprawiały tych grze­szników, którzy coraz większymi zbrodniami łamali przy­kazania Boże. Wojciech widząc w nich zatwardziałość serca, ciężko bolał nad ich nieprawością; a kiedy ani wielożeństwa między nimi powściągnąć, ani kapłanów w czystości utrzymać, ani zaprzedawaniu żydom chrześ­cijan, na których wykupno już mu dochodów zabrakło, mimo najgorętsze usiłowania, zapobiec nie mógł, roz­paczając o ich poprawie i ratunku, raczej złożyć dostoj­ność biskupią umyślił, niż ze ściśnionym sercem patrzeć, jak bezowocny jest jego przykład i dobra nauka. Zajętemu tą myślą objawił się we śnie Zbawiciel, i poważ­nym głosem obudziwszy go, wstać mu rozkazał. Wtedy Wojciech, kto jesteś, zapytał, i czego mię budzisz? Na to Zbawiciel: Jestem Jezus Chrystus. Już raz byłem za­przedany żydom, a oto powtórnie mię zaprzedają, a ty sobie zasypiasz! To objawienie opowiedział biskup swemu powiernikowi Willikonowi, przełożonemu kapituły, który okoliczność tę tak wyłożył, jak ją rozumieć należało: "Że, gdy chrześcijanie bywają sprzedawani żydom, to ta sprzedaż dolega Jezusa Chrystusa, którego członkami jesteśmy i ciałem Jego". Wtedy św. biskup wywiódł z głębi serca swojego żałość nieutuloną, rozważył wszyst­ko bezstronnie, a bojąc się dłużej zostawać pomiędzy niepoprawnymi, w r. 989 po sześcioletniej pracy w owczarni swojej, udał się do Rzymu. Tu ze łzami prosił Jana XV właśnie w tym roku na stolicy Piotra św. po­sadzonego papieża, by go oświecił, co ma czynić z obłąkanymi owieczkami swymi, które dawszy swe karki w sromotne szatana jarzmo, zamiast prawości swym chu­ciom, zamiast ulegania przykazaniom Bożym, zgubnym rozkoszom hołdują; a tak nauce jego zapuścić korzeni w sercach swoich nie dozwalają. Na to odpowiedział mu papież: "Synu! skoro owieczki twoje nie chcą słuchać głosu twojego, chroń się rzeczy szkodliwych. Jeżeli nie możesz przynieść pożytku innym, sobie go nie utracaj. Zaczem radzę ci, żebyś się udał na spokojne ustronie i jął się życia bogomyślnego z tymi, którzy go ze zba­wienną zażywają słodyczą". Tą uwagą zachęcony Woj­ciech, zawrzał pragnieniem kosztowania rozkoszy świętych sług Bożych; umyślił więc uczynić rozbrat z rodzinną zie­mią, a z miłości ku Zbawicielowi iść drogą ubogiego i ostrego żywota. Po tym postanowieniu rozdał pienią­dze pomiędzy ubogich, i złożył w papieskie ręce swą biskupią władzę, by wolny od wszelkich obowiązków, swobodnie mógł się udać na pielgrzymkę do grobu Zba­wiciela.

Właśnie w tym czasie mieszkała w Rzymie cesa­rzowa Teofania, matka Ottona III. Pobożna ta pani miała z senatorami szczególne staranie o ubogich, a pra­we sługi Chrystusa szczerze miłowała. Dowiedziawszy się zatem, że Wojciech z pobożności udaje się na zwie­dzenie świętego grobu Chrystusowego w Jeruzalem, ka­zała go skrycie do siebie przywołać, i dała mu na drogę tyle pieniędzy, ile brat Radzim unieść ich zdołał. Ale Wojciech następnej nocy rozdzielił je między ubogich, ani szeląga sobie nie zostawiwszy. Potem odesłał sługi swoje do ojczyzny, zmienił swe szaty, kupił osła do no­szenia rzeczy, i samoczwart w dalszą puścił się drogę. Przybywszy w swej podróży do klasztoru benedyktyń­skiego na górze Kasyno (Monte Cassino), acz nieznany, ze czcią jednak i gościnnie został przyjęty. Gdy już kilka dni tutaj prze­pędził, przyszedł do niego opat klasztoru, imieniem Manso z kilką światłych zakonników, i mówił mu, jakby z wy­roku Boskiego: "że droga, którą obrał do osiągnienia szczęśliwości wiecznej, daleka jest od tej, która wiedzie do błogosławionego żywota. Aczkolwiek bowiem usu­nięcie od siebie i zdeptanie zawodnego szczęścia zniko­mego świata wielkiego umysłu jest udziałem, ciągłe jednak zmienianie miejsca nie jest rzeczą chwalebną; że tego, jakby ustalić się na jednym miejscu i swobodnie zażywać niebiańskiej pociechy, nie oni, ale nauka ich dawnych przodków, oraz wytrwałe tych mężów przykła­dy najlepiej go nauczą i o tym przekonają". Przestrogę tę, jakby z objawienia Bożego, przyjmując Wojciech, umyślił uczynić koniec swej pielgrzymce. Ale gdy się bije z myślami, Bóg przewlókł spełnienie jego zamiaru, by, zrazu zakosztowawszy trudu i goryczy, tym więcej potem lubował w swoim powołaniu. Gdy bowiem dnia jednego niektórzy ze starszych zakonników w rozmowie z nim z radości rzekli: "dobrze Ojcze, że z nami tu zostaniesz, i przyjąwszy nasz habit, miły Bogu żywot wieść będziesz; będąc albowiem biskupem, to i kościoły nasze poświęcać i naszych kleryków będziesz mógł wyświęcać". Obrażony tą ich mową Wojciech, azaliż, rze­cze, za człowieka mnie macie lub za osła, żebym, zło­żywszy biskupstwo, po usunięciu się z mojej owczarni, teraz jakby biskup wasze świątynie poświęcał. Zrażony tym udał się do pobliskiego klasztoru Vallis Lucis, w którym św. Nil opat, jakby błyszcząca gwiazda na hory­zoncie, jaśniał życiem pobożnym z liczną swą bracią, reguły Bazylego świętego. Ci zakonnicy pracą rąk swo­ich zaspokajali potrzeby życia. Przyszedłszy tu Wojciech po dwudniowej podróży przez gór manowce, rzucił się do nóg opatowi i prosił ze łzami, by go do swego przyjął zakonu. Ale opat wzbraniał się to uczynić z obawy, żeby go za to wraz z bracią stąd nie wydalono. Radził mu zatem, by się wrócił do Rzymu, i dał mu list do swego przyjaciela Leona, opata klasztoru śś. Bonifacego i Aleksego, prosząc, żeby go przyjął do zgromadzenia swoich Benedyktynów. Skoro Wojciech przybył do Rzymu, stolicy świata chrześcijańskiego, udał się do Leona opata, z oświadczeniem mu pozdrowienia od Nila; przy czym mu też list od niego wręczył. Leon przeczytawszy pismo, zaczął ściśle doświadczać zakonnego Wojciecha powołania, to groźną twarzą, to przekładaniem mu su­rowej ostrości zakonnej, to na koniec śledził tajne myśli jego. Atoli ani ostre wyrazy, ani obraz twardego życia nie zmieniły jego postanowienia; ale raczej roznieciły w sercu jego żywszy zapał do tego zakonu. Wtedy opat postanowił zasięgnąć rady papieża, co by miał czynić z ukorzonym biskupem. Po odebraniu przychylnej odpo­wiedzi, oblókł Wojciecha w habit zakonny w Wielki Czwar­tek, i zapisał go w poczet braci św. Benedykta. I Radzim, nie tylko rodzony, ale i duchowy brat jego i wierny od młodości towarzysz, zagrzany Wojciecha przykładem, uczynił razem z nim śluby zakonne. Tak więc pobożny Wojciech od razu położył w swym sercu posłuszeństwa i pokory niewzruszoną podstawę, by na niej osadził świątobliwe życie zakonne, którego by ani burza pokus za­chwiać, ani rozetlała żądza zniweczyć nie mogła. Tu, nie tylko własne usterki, ale nawet i myśli, jakie w nim budził nieprzyjaciel zbawienia, kornym sercem wyjawiał swemu spowiednikowi; a tak wyższy wytrwałością nad nawałę pokus, zdumiewającej się braci zakonnej przy­świecał cnotą i pobożnością, jak jasna pochodnia na świeczniku stojąca.

Z jakimże to podziwem patrzyli wszyscy, kiedy mimo znakomitego swego pochodzenia, były biskup pełnił włożone na siebie przez opata obowiązki; a skrzętny w kuchennej usłudze, to nosił wodę w wiaderku, to znowu ochoczo obmywał braci swej ręce. Ale szatan nigdy nie przestaje zastawiać sideł nie tylko tajnie, ale i jawnie dla ułowienia sług Bożych, żarliwie drogą cnoty postępujących. Zdarzało się zatem, że niekiedy wypadały Wojciechowi z rąk i tłukły się gliniane naczynia wodą lub winem napełnione, które z polecenia starszych przy­nosił. Wtedy pokorny ten zakonnik, wstydem zalany, na klęczkach prosił przełożonych o przebaczenie. I tak razu jednego, kiedy niósł do stołu banię winem napeł­nioną, wywrócił się na nią, a uderzeniem jej o marmu­rową posadzkę takiego narobił łoskotu, iż się zdawało, że stłukł naczynie. I przeor, i bracia jego słyszeli ten upadek; ale opieka Boża zawstydziła tą razą nieprzyja­ciela Wojciecha, bo i naczynie i wino ocalało, właśnie jakby się żaden wypadek nie był wydarzył. I tego po­minąć nie można, że kiedy pewnego dnia przywieziono do klasztoru córkę niejakiego Jana, prefekta Rzymu, ciężką chorobą febry trapioną, ta, skoro Wojciech rękę swoją na niej położył, natychmiast za jego rozkazem zdrowie odzyskała.

Już piąty rok dobiegał od czasu, jak Wojciech przyjął był habit. Wtedy Willigis arcybiskup moguncki, pod którego metropolitalnym zwierzchnictwem zostawała diecezja praska, widząc ją przez tyle lat osieroconą, wyprawił do papieża poselstwo z prośbą o zwrócenie Wojciecha do Pragi. Gdy więc na to przełożenie papież zwołał w r. 994 starsze duchowieństwo w Rzymie na posiedzenie, podzielone były radzących zdania; posłowie bowiem domagali się powrotu biskupa, a opat i zakon­nicy z żalem opierali się uwolnieniu Wojciecha ze swego zakonu. Atoli przeważyło żądanie posłów arcybiskupich albowiem Jan XV papież uznał potrzebę, by Wojciech wrócił do swych diecezjan, pod tym atoli warunkiem, jeżeli słuchać go będą i porzucą przewrotność swoją; w przeciwnym bowiem razie będzie się mógł od nich uchylić dla ocalenia wiecznego życia swego. Zasmucony opat, rad nie rad, uwolnił go z klasztoru; a gdy posło­wie z wielką pociechą r. 994 do Pragi z nim wrócili, całe miasto uradowane wyszło naprzeciw niemu, a Pra­żanie podaniem ręki uroczyście przyrzekali mu poprawę błędów życia swojego. Ale niestety, niedługo potem, od­świeżając sobie w pamięci dawną lubość i nierządy, wra­cali do nich haniebnie, i lekceważyli sobie gorliwe ka­zania, usilną pracę i ojcowskie zabiegi pasterza swego. Pomiędzy innymi występkami, zdarzył się smutny wy­padek, że pewna małżonka jednego z Wrzeszowców do­puściła się cudzołóstwa, i o to publicznie była obwinio­na. Mąż i rodzice zhańbionej żony barbarzyńskim obyczajem życie jej odjąć chcieli. Nieszczęśliwa skrycie uciekła do biskupa, a ten, by ją wybawić z rąk zawzię­tych, zamknął ją w klasztorze zakonnic pod imieniem św. Jerzego, silnymi otoczonym murami, i ukrył w ko­ściele za ołtarzem, a klucz od świątyni powierzył zau­fanemu dozorcy, mniemając, że niewiasta znajdzie tu pociechę w swym nieszczęściu i za ołtarzem życie swoje ocali. Ale około północy, gromada mścicieli ze zbrojnymi ludźmi przyszła do biskupiego mieszkania, z groźbą i upornym krzykiem szukając Wojciecha, który, jak mó­wiono, przeciw przykazaniu Bożemu i prawu małżeństwa ukrył cudzołożnicę. Biskup usłyszawszy hałas, przerwał swe nocne modły, i wychyliwszy się z tajnego miejsca, polecił się modlitwie swych braci, a pożegnawszy się z nimi, gotowy na męczeństwo, wyszedł z mieszkania. Skoro się zbliżył do zbrojnego tłumu, rzekł do rozhu­kanych: "jeśli mnie szukacie, to jestem". Na to jeden z tej tłuszczy: "nie ciesz się, rzecze, nadzieją męczeństwa, bo na nas by grzech spadł, a ty byś się okrył chwałą; ale wiedz o tym, że jeżeli nie wydasz nam tej nierząd­nicy, pomścimy się na braci twojej, na ich żonach, i na całej rodzinie". Wśród tego szału zjawił się przeniewierca pieniędzmi ujęty, a uprowadziwszy ich z tego tłumu cichaczem, wiódł do świątyni, gdzie nieszczęśliwa była ukryta, i wskazał tego, któremu klucz był powie­rzony. Pochwycony przez rozhukaną zgraję dozorca na­krytej niewiasty, zagrożeniem utraty własnego życia, zmuszony został do wydania jej. Na próżno nieszczęśliwa oburącz jęła się świętego ołtarza; rozjuszony tłum por­wał ją gwałtem i żądał, by od ręki swego męża zgi­nęła. A kiedy ten człowiek prawy nie chciał tego uczynić, nikczemny jego poddany mieczem uciął jej głowę.

Na wiadomość o takiej zbrodni, rzewnie zapłakał św. biskup, a widząc, że ani mową, ani nauką, ani ża­dnym środkiem nie mógł zapobiec coraz bardziej szerzącej się zarazie występków, którymi mazał się ten lud bezbożny, postanowił znowu usunąć się z biskupstwa. Złożył zatem swą laskę pasterską i umyślił wrócić do Rzymu, by tam używał błogiego spokoju w klasztornym ustroniu; pierwej atoli, bo na początku 995 r. udał się do Węgier dla opowiadania krajowcom świętej ewangelii.

Chartwik biskup ratyzboński, pisze w życiu św. Stefana króla węgierskiego, że Giejzie, ojcu jego, gor­liwemu o rozkrzewienie religii chrześcijańskiej w swym królestwie, ukazał się we śnie rzadkiej urody młodzieniec i pocieszył go, mówiąc: "przybędzie do ciebie mąż w duchownym posłannictwie, przyjmijcie go więc ze czcią i do nauki jego szczerze przyłóżcie serca wasze". Po upływie dni kilku odebrał król list od Wojciecha, biskupa praskiego, z oświadczeniem, iż przybywa do niego dla nawracania jego ludów. Z wielką pociechą oddał cześć Bogu Giejza za to zdarzenie, wyszedł na­przeciw Wojciechowi z niektórymi wiernymi i przyjął ze czcią apostoła, o którego przyjściu był we śnie uwia­domiony. Na wezwanie króla węgierskiego lud poboż­nością i nauką św. biskupa zagrzany, gromadnie się ci­snął do przyjęcia chrztu świętego. Stawiano naprędce na wielu miejscach kościoły, a Wojciech ochrzcił syna Giejzy i dał mu na imię Stefan. Przy schyłku 995 ro­ku udał się ten apostoł z Węgier do Rzymu, i tu za­mieszkał w klasztorze św. Bonifacego. Nadzwyczajnie radzi byli jego powrotowi ojcowie zakonni, a opat uściskał go serdecznie i pierwszym po sobie przełożonym uczynił. Ale Wojciech, aczkolwiek wyższym darem rze­czy duchownych ubogacony, tylko najmniejszym ich sługą być pragnął. Tak opat jak i zakonni bracia ma­wiali o nim, że i w klasztorze i za jego murami, nim jeszcze został męczennikiem, świętym już był człowie­kiem. Zbawiciel, by objawił Wojciechowi, jak miłe były mu jego zasługi, ukazał mu we śnie dwa szyki świę­tych Bożych w niebie: jeden w purpurowe, drugi zaś w śnieżne przybrany szaty, a każdy różnej postaci miał oddzielną zasługę i właściwą nagrodę, obu zaś pokar­mem i napojem była wieczna Stwórcy chwała. Podczas tego widzenia usłyszał Wojciech głos: "W obydwu tych szykach będziesz policzony, będziesz miał uczestnictwo stołu i stosowny zaszczyt". Pobożny biskup opowiedział opatowi to swoje widzenie, które podobnie jak św. Pa­weł przez skromność i pokorę nie do siebie, ale do kogoś innego stosował.

W tym właśnie czasie Otto III, król Franków, doszedłszy dojrzałego wieku, przybył do Rzymu dla odprawienia uroczystego aktu swej koronacji. Młody ten i religijny monarcha, zawsze wysoko cenił i powa­żał prawdziwie pobożne sługi ołtarza, i miał około nich wielkie staranie; dlatego też bardzo często rozmawiał w Rzymie z Wojciechem, mieszkającym w klasztorze św. Bonifacego, i w szczerej zażyłości chętnie go słuchał we wszelkiej udzielanej sobie doradzie. Wraz z Otto­nem III na początku 996 r., zjechał był do Rzymu na jego koronację i Willigis, arcybiskup moguncki. Ten uczynił Grzegorzowi V nowo obranemu papieżowi prze­łożenie, z usilną prośbą, by Wojciecha do jego diecezji wyprawiono. Wywodząc żądania swego słuszne, bo na ustawach kościelnych oparte przyczyny, mówił ar­cybiskup wobec zebranego synodu w Rzymie: "że to jest ciężkim grzechem, że kiedy wszystkie kościoły ma­ją swych pasterzy, sama tylko praska katedra smutnym sieroctwem jest dotknięta". I po wyjeździe z Rzymu Willigis pisał z drogi, i mocno nalegał o to tak długo, aż papież naradziwszy się z kardynałami, przyrzekł mu, że niezawodnie wróci Wojciecha do jego owczarni. Z tej więc przyczyny biskup zakonnik niedługo cieszył się klasztorną a miłą sobie zaciszą. Myśl o przymuszonym do niewdzięcznych diecezjan powrocie, ściskała bole­snym smutkiem serce pobożnego męża, bo widział da­remny swój powrót do ludu twardego karku i zawzię­tego serca. Tym tylko koił swą żałość, że Grzegorz V papież, czyniąc zadosyć domaganiom się mogunckiego arcybiskupa w powołaniu Wojciecha, by do Pragi po­wrócił, na usilne przełożenie przyzwolił na to, że gdy­by Czesi i teraz niechętnie go przyjęli i nauk jego nie słuchali, wolno mu będzie udać się w kraje pogańskie, by tam opowiadał słowo wiecznego zbawienia. Tak więc po raz drugi i ostatni w r. 996 opuścił Wojciech zawsze miłe sobie klasztorne ustronie, i nie bez wiel­kiego żalu rozstał się z zakonnikami. Stąd udał się za Alpy ze czcigodnym Notkierem biskupem. Po dwumie­sięcznej blisko podróży przybył Wojciech do Moguncji i tu jako największy cesarski poufnik bawił na dworze Ottona III, który go dla jego pobożności wielce umi­łował, bo św. biskup dniem i nocą w religijnych roz­mowach rozżarzał w jego sercu miłość Bożą i nawodził mu na pamięć zbawienne uwagi, iż "aczkolwiek był potężnym monarchą i wyobrazicielem władzy Boskiej na ziemi, powinien był jednak pamiętać, że jest czło­wiekiem śmiertelnym i ojcem ludów swemu berłu pod­danych; żeby zatem bezstronnym i sprawiedliwym był ich sędzią, żeby często czynił rachunek sumienia swo­jego, bo według tego będzie musiał sprawić się kiedyś Stwórcy swemu z władzy sobie powierzonej i odbierze od niego niecofniony wyrok nagrody lub kary". Nadto zachęcał on cesarza do wzgardy rzeczami tego świata, które kruche i niestałe, na kształt dymu kłębią się przed oczyma człowieka i wnet znikają. Pobożny monarcha chował w głębi serca zbawienną biskupa naukę.

Podczas swego na cesarskim dworze bawienia, Woj­ciech wiedziony ujmującą serca prostotą i głęboką po­korą, jakby sługa wszystkich dworzan, najgrubsze czy­nił usługi. Jakoż, kiedy ci miłego używali spoczynku, on, zacząwszy od odźwiernego aż do cesarza, wszyst­kich obuwie obmywał wodą, a tak oczyszczone na swym ustawiał miejscu. Nie przestając na tym, i inne w pałacu pełnił posługi, z których najpodlejsze, przez po­korę najchętniej wykonywał. Ta jego szczególna po­kora długo się ukrywała, aż go wyśledził niejaki Wolfariusz dworzanin cesarski. Bawiąc u Ottona, miał Wojciech pewnej nocy sen, w którym mu się zdawało, jakoby przybył do zamku swego brata. Tu na środku dziedzińca stał pałac prześlicznej budowy, a ściany jego i dach lśniły się jasną białością. Wewnątrz gmachu wi­dział on dwa łoża stojące, jedno dla siebie, drugie dla brata Radzima przysposobione; oba pięknie i bogato za­słane; ale dla niego przeznaczone łoże było wspanial­sze, albowiem całe purpurą i jedwabną materią zdo­bne, w głowach zaś prześlicznym złotogłowiem było pokryte; a u góry znajdował się złoty napis: "Ten upo­minek czyni ci królewna". (Munus hoc donat tibi filia regis). Wojciech opowiedział to widzenie swoim przy­jaciołom. Ci wyłożyli je w ten sposób, że według zrzą­dzenia Chrystusa Pana poniesie męczeństwo za wiarę świętą; i że owa królewna, dająca mu królewskie upo­minki, wskazuje Panią niebios, Najświętszą Pannę Maryję. Nieskończenie uradowany z tego widzenia, kornym ser­cem dziękował za to Panu Bogu i Bogarodzicy. W tym czasie zwiedził pieszo w Turonie grób św. Marcina, a w Paryżu św. Dionizjusza. Był też i we Floriaku u zwłok św. Benedykta, gdzie ten sługa Boży tysiącem łask słynie; a oddawszy świętym szczętom cześć nale­żną, pełen radosnych uczuć, wrócił do cesarza. Potem w poufnej z Ottonem rozmowie, opowiedział mu cel swej podróży, i co, idąc za natchnieniem wszechmocnego Bo­ga, uczynić zamyśla; a tak, po wzajemnym serdecznym uściśnieniu się, z boleścią serca rozstał się z nim na zawsze.

Poświęcając swe życie Wojciech dla miłego Jezusa, z polecenia arcybiskupa mogunckiego puścił się w dro­gę do rozhukanych diecezjan swoich. Przeczuł on to, że nie będą słuchali jego rady i nauki; ale z posłuszeństwa wykonał nakaz, tym się pocieszając, że jeśli mu swoi powolni nie będą, uda się do niewiernych narodów, by tam siać nasiona wiary świętej, lub też wieniec męczeński u nich osiągnąć. Stanąwszy na granicy czeskiej, dowiedział się, że ten naród zbrodniczy, do którego wra­cał, zbroczył swe ręce krwią jego rodziny; albowiem Czesi w szalonej swej wściekłości wymordowali bracią jego: Sobobora, Spitymira, Bohusława i Czasława wraz i ich żonami i niewinnymi dziećmi, krewnych zaś i wiele szlachty poranili, i całe hrabstwo libickie pożogą i mie­czem zniszczyli. Tylko najstarszy brat jego, imieniem Poraj, wysłany od cesarza Ottona w wyprawie wojennej przeciw poganom, bawiąc przy Bolesławie Chrobrym, ocalał w czasie tego zniszczenia. Dowiedziawszy się Chrobry o wymordowaniu całej rodziny św. Wojciecha, z miłości ku niemu pocieszał Poraja brata jego. Okru­tny ten wypadek zagrodził drogę Wojciechowi do Czech, który nie spodziewając się żadnego pożytku ze swego powrotu, postanowił udać się do Bolesława książęcia polskiego. W tym celu puścił się przez Węgry do Kra­kowa z bratem Radzimem nieodstępnym swym towarzyszem. Tu przez niejaki czas kazywał na rynku kra­kowskim, gdzie później po jego męczeństwie Krako­wianie na pamiątkę, jak pisze DŁUGOSZ pod r. 995, wystawili mały kościółek pod jego imieniem poświęcony, który i dotąd stoi. Wielce go to ucieszyło, że Polaków z Czechami i język i bratnia krew łączyła. Niedługo bawiąc w Krakowie, przy schyłku r. 996 przeniósł się do Gniezna. Tu Bolesław I książę polski, syn Mieczy­sława I tudzież przedniejsi panowie przyjęli go ze czcią należną. Potem wysłał poselstwo do Czech, oznajmując Prażanom, że z polecenia Grzegorza papieża i arcybiskupa mogunckiego ma do nich wrócić; i dlatego pytał się ich, czyli go przyjmą i poprawią niecne swe obyczaje? Tylu zbrodniami zmazani Czesi odpowiedzieli mu słowy pełnymi niechęci i grozy: "że są grzesznikami i narodem twardego karku, że takiego biskupa, jakim jest on, święty, ulubieniec Boży i prawdziwy Izraelita, nie ścierpią mieszkańcy i gmin bezbożny; że pojmują, co ta jego udawana pobożność w sobie ukrywa; że się boją, by ich nie karał za krzywdę jego braci i rodzinie wy­rządzoną; że zatem nie masz ani jednego, któryby go chciał przyjąć". Tak zawodna odpowiedź rozbudziła ra­dość w smętnej Wojciecha duszy, posępność znikła z jego oblicza; i święty Apostoł wylewał swe serce przed Bogiem, a dziękując Mu że go uwolnił od więzów pa­sterskich, "Tobie, rzekł, Panie złożę teraz ofiarę chwały".

Wojciech zabawiwszy w Gnieźnie przez zimę, wy­jawił Bolesławowi I wolę i zamiar posłannictwa swo­jego, że, kiedy Czesi nie chcą go przyjąć, to pojedzie opowiadać poganom wiarę świętą. Właśnie graniczył z Polską naród pruski, wtedy jeszcze pogrążony w ciemno­ściach pogańskich błędów i zamiast prawdziwego Boga, stworzone przezeń słońce, księżyc, ogień, zwierzęta, lasy i gady czczący. Zawrzało serce Wojciecha silnym pragnie­niem opowiadania ewangelii temu narodowi; by tam albo powywracał jego obmierzłe bałwany, albo też poniósł mę­czeństwo za wiarę świętą. W miesiącu marcu r. 997, gdy już rzeki puściły, po Mszy świętej Bolesław z wiel­kim żalem wyprawił go Wisłą na statku, przydawszy mu dla bezpieczeństwa trzydziestu zbrojnych ludzi. – Puścił się Wojciech w tę niebezpieczną podróż z Radzimem bratem i Benedyktem kapłanem, z pełną ufnością w Bogu, którego słowo zbawienia i światło prawdziwej wiary poganom opowiadać zamierzył. W towarzystwie przydanego sobie zbrojnego orszaku przypłynął Wisłą najprzód do Gdańska, gdyż wówczas granice Polski Bałtyku dotykały. Tu miłosierny Bóg pobłogosławił je­go przybyciu, bo lud zbiegał się gromadnie dla przyję­cia chrztu św., a on odprawiając Mszę świętą, ofiarował Chrystusa Bogu Ojcu, któremu niedługo siebie samego miał złożyć w ofierze. Stąd postanowił udać się ku Prusom wschodnim; dlatego też nazajutrz po nabożeń­stwie, ze łzami pożegnał nawróconych, a udzieliwszy im błogosławieństwo, wsiadł z orszakiem na statek i pły­nąc ku ujściu Wisły, zmierzał na otwarte morze, i wnet zniknął z ich oczu na zawsze.

Po szybkiej żegludze, przy pomyślnym wietrze, przy­bił do brzegów Hafu. Wysiadłszy na ląd, statek i zbroj­nych towarzyszy odesłał z powrotem, sam zaś z Radzimem i Benedyktem tutaj pozostał. Obawa, że zbrojni lu­dzie, z sąsiedniego narodu, który z Prusakami częste wiódł wojny, i dlatego był im groźny i obmierzły, nie tyle się do jego bezpieczeństwa przyczynią, ile zaszko­dzą jego powodzeniu w pobożnej pracy, budząc w miesz­kańcach szkodliwe podejrzenie, spowodowała, jak się zdaje, Wojciecha do odesłania tego orszaku. Tak więc pozbawieni wszelkiej pomocy ludzkiej, z sercem pełnym ufności w Zbawiciela opiece, wstąpili na wysepkę krę­tą rzeką oblaną i z wejrzenia kolistą. Było to, jak z opisu wnosić wypada, w bliskości pod owe czasy wcale odmiennego ujścia Pregli do Fryszhafu, naprzeciwko dzi­siejszego Brandenburga. Skoro mieszkańcy usłyszeli o celu zjawienia się przybyszów, zbiegli się tłumnie, by ich stąd wypędzić. Nieustraszony Wojciech i obojętny na krzyk zebranej zgrai, śpiewał pobożnie psalm, kiedy wtem jeden z tłumu, przy nim stojący silnie uderzył go wiosłem między łopatki. Psałterz wysunął się z rąk mo­dlącego się, a Wojciech jakby nieżywy padł na ziemię; atoli wnet zebrawszy swe siły, z serdecznym westchnie­niem te wyrzekł słowa: "Dzięki ci Panie, że dla ukrzyżowanego Zbawiciela choć jeden raz odnieść zasłużyłem".

Potem przeprawił się na drugą stronę rzeki. Było to w sobotę. Pod wieczór nadszedł dziedzic wioski i Woj­ciecha wraz z jego towarzyszami wziął do swej osady. I tu zbiegł się ciekawością wiedziony tłum z okolicznych mieszkańców. Pytano się przychodniów, kto by byli? skąd przyszli? i dlaczego tu wylądowali? Na to Wojciech: "Jestem Słowianinem. Na imię mi Wojciech. Przedtem biskup, obecnie zakonnik, teraz z natchnienia Boże­go jestem waszym Apostołem. Powód mej podróży jest wasze zbawienie, abyście porzuciwszy wasze głuche i nieme bałwany, poznali Stwórcę swojego, który sam tyl­ko jest jedynym Bogiem, a krom Niego nie masz innego Boga; abyście uwierzywszy w imię Jego, dostąpili wiecz­nego żywota i zasłużyli sobie na nagrodę w niezmiennym niebieskich rozkoszy przybytku". Zaledwie Wojciech wyrzekł te słowa, aliści wściekła tłuszcza jęła bluźnierczą gębą miotać zelżywość tak na niego, jak i na Boga, którego jej zwiastować przyszedł; a wielce rozjuszona groziła mu śmiercią, tupała, pałkami w ziemię biła, to nimi wywijała nad jego głową, i we wściekłym zapę­dzie krzyczała: "Twoje szczęście, żeś aż dotąd bezkar­nie przyszedł, ale jeżeli się spiesznym stąd odejściem nie uratujesz, to wnet tu zginiesz. Nad nami i nad ca­łym tym krajem, na którego krańcu mieszkamy, jedno panuje prawo, i jednym obyczajem wszyscy żyjemy. Wy zatem, co według innego, dla nas obcego żyjecie prawa, jeżeli się stąd jeszcze tej nocy nie wyniesiecie, jutro zginiecie". Na takie groźby pobożni apostołowie wsie­dli pod noc do łódki, a płynąc pod wodę, przybyli do południowo zachodniego Zemlandii wybrzeża, i tu w pe­wnej wiosce przez pięć dni zabawili.

Właśnie w czasie ich tu bawienia sen, który miał Jan Kanaparz klasztoru benedyktyńskiego w Rzymie, gdzie przed laty Wojciech przywdział był św. Benedykta sukienkę, tudzież senne Radzima widzenie, zwiastowały bliski kres życia pruskiego apostoła. Jakoż Kanaparzowi śniło się, że widział dwa prześcieradła, tak białe jak śnieg, czyste bez skazy, z nieba na ziemię spadające, a następnie po jednym mężu na sobie unoszące, i oba szczęśliwym biegiem ponad obłoki i gwiazdy wzbija­jące się. Jednego z uniesionych mężów niewielu znało z klasztornej braci; drugim zaś był znany im Wojciech. Skoro zakonnik objawił opatowi Leonowi swoje widze­nie, ten mu je tymi objaśnił słowy: "Wiedz o tym ko­chany synu, że przyjaciel nasz Wojciech chodzi z du­chem Bożym, i że szczęśliwym skonem zakończy swe życie". Radzimowi zaś, gdy po przewiezieniu się na dru­gi brzeg rzeki sennego używali spoczynku, śniło się, że widział we śnie na ołtarzu stojący złoty kielich do po­łowy winem nalany, a nikt go nie strzegł. Ale skoro się zbliżył do ołtarza dla skosztowania wina, zastąpił mu jakiś sługa ołtarza, i z powagą wstrzymał go od do­tknięcia się kielicha, który, jak mówił, dla Wojciecha na jutro był przygotowany. Na te słowa przebudził się Radzim i ze drżeniem opowiedział Wojciechowi to senne widzenie. Na to Wojciech: "niechaj Bóg, rzecze, według swej świętej woli spełni to widzenie; ale zawodnym snom wierzyć nie należy".

Z pierwszym dnia brzaskiem puścili się w drogę, którą sobie śpiewaniem psalmów skracali. Tak idąc przez lasy i dzikie knieje, około południa wyszli na otwarte i rozległe pole. Tu Radzim rozłożył na trawniku nakry­cie do służby Bożej i odprawił Mszę świętą, a Wojciech przyjął z rąk jego świętą komunię; poczym przejadł nieco, aby po krótkim śnie do dalszej pokrzepił się po­dróży. Potem pobożni apostołowie udali się na spoczynek, Wojciech w odległości na rzut kamienia od towarzyszów oddalony. Ale tu straszne niebezpieczeństwo wisiało nad ich głowami. Nie wiedząc o tym, przedarli się przez las święty i wyszli na święte pole, które się stąd aż do Romowe ciągnęło. I tu jeszcze gdzie spoczywali, była święta ziemia, po której, według praw krajowych, niepoświęconym a tym bardziej chrześcijanom kroczyć nie było wolno (2). Tak więc pobożni misjonarze według mniema­nia ludu pogańskiego dopuścili się zbrodni, za którą nie było przebaczenia, i tylko śmiercią zmazana być mogła.

Kiedy, nie wiedząc o tym, pobożni wędrowcy bez najmniejszej troski sennego używali spoczynku, nagle przeraził ich dziki krzyk. Rozjuszony tłum napadają­cych pogan uderzył na śpiących, otoczył ich i z dziką wściekłością pokrępował. Wtedy Wojciech stojący na­przeciwko skrępowanych towarzyszów z nieustraszonym sercem pocieszał ich, mówiąc: "Nie smućcie się bracia! wszak wiecie, że to ponosimy dla imienia Pańskiego, którego moc przewyższa wszelką siłę, którego piękność cudniejsza jest nad wszelkie kształty, a niewysłowiona Jego potęga i dobroć jest nieograniczona. Cóż może być wznioślejszego, co piękniejszego, jak umierać z rozkoszą za słodkiego Jezusa?". Gdy tak Wojciech przemawia do swych braci i towarzyszów ucisku, wypada ku niemu z dzikiego tłumu zagorzały ofiarnik Siggo i silnie topi włócznię w piersiach jego; a tak jako kapłan bałwanów i przywódca krwiożerczej zgrai zadaje świętemu cios śmiertelny. Olśniona wściekłością tłuszcza i zagrzana jego przykładem, rzuca się na apostoła i przeszywa go siedmią włóczniami. Leje się niewinna krew z zadanych ran śmiertelnych, a Wojciech, gdy mu się ręce rozwią­zały, z konającym wzrokiem wznosi je ku niebu, korną modlitwą błaga Zbawiciela o swoje i swych zabójców zbawienie, pada rozkrzyżowany na ziemię i Bogu ducha oddaje dnia 23 kwietnia 997 roku. Tak więc ta święta dusza przelaniem krwi za wiarę świętą uwolniona z cie­lesnych więzów, osiągnęła od Chrystusa wieniec mę­czeński, którego zawsze i gorąco pragnęła.

Na wieść o tym wypadku zbiega się zewsząd roz­hukana zgraja, rzuca się na zabitego zwłoki, dla nasy­cenia swej zemsty odcina członki i głowę, a wetknąwszy ją na żerdź, zostawia zabitego szczątki, i z okrzykiem wściekłej radości do swych odchodzi siedzib. Wierni zabitego towarzysze Radzim i Benedykt skrępowani i przez zabójców uprowadzeni, gdy im się z rąk pogańskich wydobyć udało, pospieszyli do Polski, niosąc Bo­lesławowi smutną wieść o żałosnym swego nauczyciela zgonie. Zawiadomiony Bolesław o śmierci świętego mę­czennika, postanowił zwłoki zabitego swego przyjaciela, jako drogi skarb u Prusaków, wykupić. Gdy się ci o tym dowiedzieli, wyprawili do księcia polskiego posłów z oznajmieniem, że wydadzą żądane ciało, ale za ilość srebra ciężkości jego wyrównywającą. Zaczem wysłał książę kapłanów i rycerzy z pieniędzmi do niewiernych Prusaków, którzy przybywszy do Romowe stołecznego ich miasta, kazali sobie pokazać ciało zabitego Wojcie­cha, a przekonawszy się o tożsamości zwłok męczennika, złożono je na wadze, ale te z Boskiego zrządzenia tak lekkie były, że bardzo mało srebra zaważyły (3). Skoro je przywieziono do Polski, wyszedł naprzeciw nim Bo­lesław wielki ze wszystkim duchowieństwem i prze­dniejszymi pany, i z wielką czcią wobec niezliczonego ludu, złożył je najprzód w Trzemesznie, w kościele xx. kanoników Augustyna świętego, a następnie z obawy, żeby podczas zaszłej z poganami wojny przez nieszczę­śliwe wypadki wojenne nie zostały uronione, do Gniezna je przeprowadził (4). Wnet też Bóg wszechmocny rozgło­sić raczył licznymi łaskami swymi tak święte życie jak i śmierć męczennika Wojciecha. Doszła o tym wieść i do cesarza Ottona III podówczas we Włoszech bawią­cego. Pobożny monarcha, który żyjącego biskupa wielce poważał i miłował, postanowił nawiedzić w Gnieźnie jego grób cudowny. Było to właśnie w roku 1000 po naro­dzeniu Chrystusa Pana, kiedy Otto w Wielkim Poście udał się w tę pielgrzymkę, jadąc z Magdeburga na Syrbię, której jedna część Milzawią nazywała się (5).

Gdy się do Polski zbliżył, wyjechał naprzeciw nie­mu Bolesław i przyjmował go z taką wspaniałością, że współczesny dziejopis niemiecki THIETMAR, aczkolwiek książęciu i narodowi polskiemu wielce niechętny, powiada, że "tego ani wyrazić ani opisać nie podobno" (6). Przyprowadzony cesarz do Poznania, postanowił iść pie­szo i boso aż do samego Gniezna. Hojność Bolesława usłała mu drogę różnych farb materiami od zamku Ostrowa aż na miejsce (7). Tu zbliżającego się cesarza przyjęło całe duchowieństwo i panowie, mając na czele Ungera, poznańskiego biskupa. Wszystkie drogi, którymi przechodził, napełnione były uszykowanym wojskiem na różne hufce podzielonym, a różnością odmiennych kolo­rów znakomitym. Za nim stała na równinie licznie zgro­madzona narodowa szlachta, na różne także orszaki podzielona; a w najbogatsze szaty i futra drogie złotogłowiem powleczone odziana (8). Ujrzawszy cesarz z daleka upragnione miasto, zsiadł z konia, i z pokory szedł pieszo i boso. Wprowadzony do świątyni przez biskupa, pobożny monarcha padł przed szczętami świętego męża, gorąco ze łzami błagając, by się za nim u Zbawiciela przyczynić raczył (9). W czasie swego tu bawienia cesarz za zezwoleniem Sylwestra II papieża, na żądanie Bo­lesława, ustanowił arcybiskupstwo gnieźnieńskie, a dla uczczenia pamięci św. Męczennika, brata jego Radzima posadził na tej nowej stolicy (10). Wtedy też Otto III uczynił królem Bolesława Wielkiego i obdarzył go dzidą św. Maurycego, jako królewskiej władzy godłem, oraz gwoździem krzyża świętego, które dotąd w skarbcu ka­pituły krakowskiej są zachowane. Król polski, wywzajemniając się, ofiarował cesarzowi ramię ze szczętów Wojciecha świętego (11). Na koniec Otto III, by należycie uczcił pamięć swego niegdyś wielkiego poufnika, wzniósł dla jego zwłok ołtarz w arcykatedrze gnieźnieńskiej, w którym je z wielką wspaniałością złożył (12). Dopełniwszy swych pobożnych ślubów, hojnie, a co sobie najwięcej cenił, trzemaset pancernymi jeźdźcami od pol­skiego monarchy udarowany, cesarz powrócił do Magde­burga, dokąd go Bolesław ze swym świetnym odpro­wadził orszakiem (13).

W czasie tej uroczystości, czyli też później, arcybiskup Radzim udzielił klasztorowi trzemeskiemu, w którym poprzednio święty Męczennik był złożony, kilka ułamków jego drogich szczętów, które aż dotąd w tym kościele z należną czcią są zachowane (14).

Tak przeszło ćwierć wieku drogie te dla pobożnych relikwie spoczywały w ołtarzu, w którym przez cesarza Ottona były złożone, bo dopiero roku 1038 w czasie napadu na Polskę Brzetysława, czeskiego książęcia, który wtedy i Gniezno złupił, dla ocalenia ich, z miejsca do­tychczasowego spoczynku uchylone zostały. Kiedy bo­wiem Bóg wszechmocny, powściągając świętokradzki Czechów zamach, dotykał ich ślepotą i odrętwieniem, ilekroć do kościoła napad czynili, ci z polecenia przywódcy grabieży, swego biskupa Sewera, dla przebłaga­nia Stwórcy przez trzy dni pościli i skruchę czynili, a tak przez ten czas bez nowej obrazy Boga do świątyni Pańskiej zbliżać się nie śmieli (15). Pobożni kapłani miej­scowi korzystając z dogodnej chwili, wyjęli z ołtarza świętego szczęty i w skrytym złożyli je miejscu. Tu dla ciągłych wojen i niepokojów domowych, długi czas je chowano; aż na koniec w r. 1127 d. 23 lutego przez Jakuba ze Żnina, arcybiskupa gnieźnieńskiego, z tajnego ukrycia wydobyte, ku powszechnej czci na jawi złożone zostały (16). Tak więc chciwi łupu i zdobyczy Czesi pod przywództwem swego księcia i bezbożnego biskupa Sewera, ciało brata Radzima zamiast rzeczonych relikwij zabrali, i wraz z innymi zwłokami i bogatymi łupy do Pragi je uwieźli (17).

Mimo tak długiego ukrywania świętych Męczennika szczętów, nie ustawała szczególna cześć dla naszego patrona, którą polscy monarchowie obyczajem ówczesnym i na bitych przez siebie pieniądzach uwiecznić pragnęli. Wszakże już za Władysława I (1080 do 1102 znajdują się monety z wizerunkiem św. biskupa i napisem Voceikus. Jego syn Bolesław III ze szczególną pobożnością odprawiał w r. 1130 w czasie Wielkiego Postu pokutną do grobu Wojciecha pielgrzymkę; bił pieniądze z głową tegoż biskupa i napisem: Sanctus Adalbertus (18). Ta okoliczność jest niezbitym dowodem prawdziwości po­dania dziejopisów tak naszych, jak i czeskich, że głowę tego męczennika za panowania tego księcia r. 1127 w Gnieźnie wynaleziono. I za jego następców znajdują się denary bite z wizerunkiem tego świętego (19).

–––––~~~~~~–––––


Żywoty Świętych Patronów polskich, napisał X. Piotr Pękalski Ś. T. Dr. Kan. Stróż Ś. Grobu Chrystusowego. Z ośmią rycinami. Kraków 1862, ss. 94-125.

Przypisy:
(1) Niniejszy żywot Wojciecha świętego skreślony jest według po­dania JANA KANAPARZA benedyktyna, klasztoru śś. Aleksego i Bonifacego w Rzymie, gdzie Wojciech przedtem zakonne wiódł życie. Jest to ważna o tym Świętym piśmienna wiadomość, tym szacowniejsza, że ona, jak PERTZ nadmienia: omnium antiquissima et reliquarum fons praecipuus agnoscitur, intra biennium, aut triennium, post obitum Adalberti conscripta (a viro), qui ea aut ipse vidit, aut ab Adalberto et fratre ejus Gaudentio, qui sancto viro inde ab infantia fidelissimus comes adhaeserat, a S. Nilo et Leone, audivit, (et) ultimam Adalberti expeditionem et martyrii historiam a Gaudentio, itineris socio, quem praecipua observantia coluit, didicisse videtur. PERTZ, Monum. Germ. hist. Scriptor., T. IV, pag. 574-610.

(2) HELMOLD, Chron. Slav., l. I, c. 1. LUCAS DAVID, T. 1, str. 31. SCHÜTZ, Chron. Pruss., str. 3.

(3) Miracula S. Adalberti Martyris, ap. PERTZ, Script., T. IV, pag. 615.

(4) Miracula S. Adalberti.

(5) Vita MEINVERCI Episc., ap. PERTZ, Script., T. XI, pag. 109 et Annales Hildsheimenses, ibid., T. III, pag. 92. Ipso anno (1000) imperator tempore quadragesimali orationis causa ad S. Adalbertum Slaviam intravit.

(6) THIETMAR, ap. PERTZ, Script., T. III, pag. 780. Decursis tunc Milsini (Milsaviae) terminis, huic ad Diedesisi pagum (między rzekami Odrą, Bobrą i Kacbachem) primo venienti Bolizlavus, qui major laus non merito, sed more antiquo interpretatur, parato in loco, qui Ilua (Halbau, czy Eilau nad Bobrą), suimet hospicio, multum hilaris occurrit. Qualiter autem caesar ab eodem tunc susciperetur, dictu incredibile ac ineffabile est.

(7) Miracula S. Adalb., ap. PERTZ, Script., T. IV, pag. 615. Stravitque ei viam publicam de baldekinis et sammitis, diversisque pretiosis sericis ornamentis ad duo magna miliaria usque in Gnesen in templum ad tumbam sancti Adalberti. NARUSZEWICZ, Historia narodu polskiego, T. I pod r. 1000.

(8) NARUSZEWICZ, Historia narodu polskiego, T. I pod r. 1000.

(9) THIETMARI Chronicon, ap. PERTZ, Script., T. III, pag. 781. Videns a longe urbem desideratam, nudis pedibus suppliciter advenit, et ab episcopo ejusdem Ungero venerabiliter susceptus ecclesiam introducitur, et ad Christi gratiam sibi impetrandam martyris Christi intercessio profusis lacrymis invitatur.

(10) IDEM ll. Nec mora fecit ibi archiepiscopatum, committens eundem praedicti martyris fratri Radzino. Także Annales Hildesheimenses, ap. PERTZ, Script., T. III, pag. 92. Gaudentium fratrem B. Adalberti ordinari fecit archiepiscopum ob amorem et honorem sui venerandi fratris digni pontificis et martyris.

(11) Miracula S. Adalb., ap. PERTZ, Script., T. IV, pag. 616.

(12) THIETMAR, Chron., l. 1, pag. 781. Caesar facto ibi altari sanctas in eo honorifice condidit reliquias.

(13) IDEM l. l. Perfectis tunc omnibus, imperator a praefato duce magnis muneribus decoratus, et quod maxime sibi placuit, trecentis militibus loricatis. Hunc abeuntem Bolezlaus comitatu usque ad Magdeburg deduxit egregio.

(14) Chronica Conventus Tremesnensis. L. MS., pag. 15.

(15) COSMAE Chron. Boëmorum, ap. PERTZ, Script., T. IX, pag. 68.

(16) Annales Cracovienses w ŁĘTOWSKIEGO Katalogu biskupów krakowskich w Tomie IV na końcu str. 13. Anno MCXXVII. Inventio capitis Sancti Adalberti. Continuator COSMAE ap. PERTZ, Script., T. IX, pag. 133. Anno dominicae incarnationis 1127. 7. kalend. Martii, caput S. Adalberti martyris et pontificis in civitate Gnesden repertum est itd.

(17) DŁUGOSZ, Hist. pol., lib. II, pag. 196.

(18) STRONCZYŃSKI, Pieniądze Piastów od czasów najdawniejszych do r. 1300, w Warszaw. 1847. Zob. typy pod liczbami 15, 21, 23, 26, 28 i 34.

(19) Dowodnie okazaliśmy w dziełku naszym, któreśmy w r. 1858 wydali pod tytułem: "Żywot św. Wojciecha biskupa i mę­czennika, z uwagami nad podaniem Czechów, jakoby zwłoki jego w Pradze spoczywały", że nie w Pradze, ale w gnieź­nieńskiej katedrze, święte Wojciecha spoczywają szczęty; do tego zatem dziełka naszych odsyłamy czytelników.