Piotr
z Abruku Apulji, ziemi włoskiej,
rodziców miał ubogich, tylko cnotą a bogobojnością zacnych. Ojciec jego
Augeslerus, matka Marja, jako Jakób patrjarcha mając synów dwunastu,
bojaźni ich Bożej nauczali, a tego Piotra osobliwie miłując i o nim
sobie z młodości wiele dobrego tusząc, do szkoły go na naukę dali,
innych braci do robót obracając. Matka, rychło owdowiałą będąc, wielką w
nim pociechę miała, pomnąc, gdy się urodził, jakoby go w nabożnym
zakonnym ubiorze widziała.
Skoro
miał sześć lat, już mówił matce: Pani matko, chcę ja być dobrym sługą
Bożym. Czart go chciał ze szkoły wyrwać i od nauki odwieść przez jednego
czarnoksiężnika i wieszczka, mówiąc: Innego syna daj do szkoły, a na
tego pieniędzy nie trać, bo ten oto umrze. Ale ona widząc we śnie męża
swego, który jej za to, iż go w szkole miała, dziękował, wyjąć go żadną
miarą z nauki nie chciała. Pacholęciem młodem będąc, miewał wielkie od
Pana Boga i anielskie już pociechy, gdy psałterz mówił, a na modlitwie
bywał, którzy go i przez sen, gdy sobie co dziecinnego począł, karali.
Był młodzieniec on bardzo cichy, prosty, czysty, matka go do służby
Bożej i nadziei w Bogu przyprawowała, i z nim wiele rzeczy u Pana Boga
upraszała.
Pragnął
Piotr święty z młodości ze światem się pożegnać, żeby na pustem miejscu
mógł się uchronić zabaw życia pospolitego, a wolne myśli swe w Pana
Boga swego obrócić i wlepić, ale przyjść ku temu nie mógł, aż gdy miał
lat dwadzieścia. I namówił z sobą jednego rówieśnika swego, mówiąc:
Wynijdźmy z ojczyzny, opuśćmy rodziców i świeckie nadzieje, i zabawy,
nago za nagim Chrystusem pójdźmy, a szukajmy sobie wolnego na puszczy
miejsca, wszakże pierwej Rzym nawiedźmy, a poradźmy się o życiu naszem.
Namówił tak jednego, ale ledwie dzień drogi z nim uszedłszy, opuścił go
on towarzysz, wracając się nazad. A Piotr, jako opoka mocna, rzekł: Ty
mnie opuszczasz, a Bóg mnie nie opuści. Będąc w drodze tej, a wiele nędzy
na niej cierpiąc, dowiedział się na jednej górze o pustelniku i kwapił
się do niego. Ale gdy miał już wnijść do chałupki jego, Duch Boży go
zatrzymał i oznajmił mu, iż on był obłudny sługa Boży i wnijść do niego,
a zwierzyć się mu z myśli swoich nie chciał. A na innej górze ukazał mu
Pan Bóg jeden wielki kamień, pod którym sobie jamkę małą uczynił i tam
w niej na chwale Bożej ustawicznej a modlitwie, jako młody żołnierz
Chrystusów, trzy lata przeżył i djabelskich pokus, i złości w zupełnem
zawżdy zwycięstwie w Chrystusie, Bogu swym, doznał. Potem do Rzymu
szedł i jako był w nauce niepośledni, za radą innych, pierwej klerykiem
i potem po stopniach kapłanem został. Z Rzymu wyszedłszy, a pustyni
jeszcze pragnąc, w górze Moronis skałę jedną wydrążoną znalazł, którą
sobie na mieszkanie obrał. Z niej wielki wąż wylazłszy, miejsca mu
ustąpił i gościa uczcił.
W
tej skale pięć lat przemieszkał i wielkie tam sobie dary Boskie, i
światłość cnót doskonałych w bogomyślności zjednał. Chodził co dzień do
bliskiego kościoła i ofiary nieogarnionych tajemnic z wielkiem
nabożeństwem i bojaźnią czynił. A ukarzając się im dalej, tem więcej
Panu Bogu, i czyniąc się bardzo grzesznym, przyszła mu ta myśl, iż był
niegodnym sprawować Przenajświętszą Ofiarę Mszy przedziwnej, a żeby
lepiej było, naśladując Pawła pustelnika i Antoniego, i Benedykta, tak
wielkiego urzędu kapłańskiego zaniechać, a w pustyni się więcej kochać. Z
tej myśli nie mógł się wyprawić i umyślił iść do Rzymu, a o to się
radzić. Ale nocy tej, po której wynijść miał, ukazał mu się jeden opat,
który go był w zakonne szaty oblókł i radził mu, aby Mszy św. sprawować
nie przestawał. Toż mu jego spowiednik, gdy się z nim o tem rozmówił,
czynić kazał.
Z
tego wątpienia wyszedłszy, wpadł w drugie około same pokusy cielesnej i
zmazania niechcianego, jeśli się w ten dzień godzi Przenajświętszą Mszę
mieć, gdy człowiek jest nagabany. Radził się z tem innych zakonników,
ale jedni tak mówili, drudzy owak. I będąc na myśli rozerwanym, od
samego Pana Boga miał naukę przez sen z takiego podobieństwa. Ciała
nasze jest jako osioł, a dusza rozumna jako pan jego; a iż osioł ten ma
wrodzone swe nieczystości, nie przeto dusza, która na nie nie zezwala,
odstąpić ma duchownych swoich obroków. Tą nauką wątpienia swoje
rozprawił, a Mszy świętej nie zaniechywał.
Przemieszkawszy
pięć lat w onej puszczy morofiskiej, pragnął jeszcze większego pokoju i
pustyni głębszej, i znalazłszy w górze Magilla skałę jedną, umyślił w
niej mieszkać. Już miał towarzyszów dwunastu, którzy mu onego żywota
pomagali i zgodnie z nim, wielce go miłując i ważąc, a żywot jego
naśladując, mieszkali; do których się wielu innych przyłączyło, którzy
świat opuszczając, Piotra za wodza sobie i mistrza cnót wielkich
obierali, i tam pobudowawszy cele i kaplicę, Panu Bogu w duchu
cierpliwości i ubóstwa służyli. Miejsce ono Pan Bóg dziwnemi cudami
uczcił. W święta słychać było jakieś dzwony dziwnej wdzięczności, na
których słuchanie nie tylko się dusza ochładzała, ale i chorzy niektórzy
ozdrowieli. Drudzy w onej kaplicy ich, anielskie śpiewania niewymownej
słodkości niektórzy słyszeli. Na ono miejsce często się burzyli czarci,
chcąc sługi Boże stamtąd wygnać; drudzy widomie z puszczy wychodząc,
przewrócić wszystko budowanie chcieli; drudzy larwami sprośnemi braci
straszyli, tak iż wszyscy uczniowie jego jednej nocy stamtąd przez
bojaźń mało nie uciekli. Ale Piotr św. próżne one nieprzyjacielskie
usiłowania, na doświadczenie statku od Boga przypuszczone, rozegnał.
Był
ten święty w modlitwie, w śpiewaniu godzin, w psalmach, w postach, w
nocnem czuwaniu i podnoszeniu myśli do Pana Boga nieprzerobiony. Mszę
zawżdy w świtanie z wielką skruchą odprawował, i jeśli kiedy co zbywało
czasu, pisał albo księgi wiązał, albo braterskie suknie naprawował.
Mięsa nigdy nie jadł, wino rzadko pił i to tak wodą przerzedzone, iż
tylko barwa winna na wodzie zostawała. Co dzień pościł, okrom niedzieli,
w piątek na chlebie i na wodzie przestawał, czterokroć do roku wielkie
posty po dni czterdzieści czynił. Czasu jednego w zapalczywości ducha
nabożeństwa, umyślił czterdzieści dni postu w jednym dole na dziesięciu
żemłach, a ośmiu cebulach odprawić, gdzie gdy dżdże i zimno uderzyło,
szaty mu do ziemi przymarzły, a on jednak trwał przez dwadzieścia dni,
chwaląc Pana Boga, a przy końcu onych dni czterdziestu, ludzie nabożni,
którzy go zwykli byli nawiedzać i błogosławieństwo od niego brać, tam go
znaleźli i napoły żywego z płaczem wynieśli. Tam w Muronie, czując się
już starym, gdy się zamknąwszy w celi do śmierci przyprawował, dziwnem
zrządzeniem Boskiem na papiestwo obrany jest. Bo gdy dwa lata po
Mikołaju czwartym wakowało, w Peruzu jeden kardynał zawołał: Papieżem
naszym jest Piotr z Muronu — wnet wszyscy po dwuletniej niezgodzie zaraz
się z podziwieniem zgodzili i jego obrali. On gdy się tego dowiedział, z
bratem jednym uciekał i krył się, jako mógł. Ale pochwycony, rad nie
rad, na dostojeństwo ono wsadzony jest. — Człowiek wielce pokorny, który
z tegoby się był drogo wykupić chciał. Z onego obrania takiego, Kościół
Boży i lud wszystek Boży niewymownie był uweselon, tak iż do jego celi
dwaj królowie, sycylijski i węgierski, przyjechali, którzy go z
kardynałami i z wielu innych książąt i panów na papiestwo prowadzili. Na
tej drodze żadną miarą na koniu siedzieć nie chciał, jedno na osiołku —
nie przez to, aby osobliwości w tem szukał, ale iż od swych zwyczajów
pokornych oderwać się rychło nie dał. Było na co patrzeć, gdy w takim
tłumie panów i ludzi tak pokornie aż do Akwili jechał. Chorych wielu,
którzy do niego przystąpić mogli, zdrowie odniosło, bo wielkie miał u
ludzi o swej świątobliwości rozumienie. A jeden syna chromego na nogi
niosąc, gdy się do papieża docisnąć nie mógł, na jego osiołka syna
wsadził i wnet go zdrowego i na nogach chodzącego oglądał.
W
Akwili na papiestwo koronowany, imię Celestynus wziął. Nie zapomniał
pokory na tak wielkim stanie; i uczyniwszy dwóch mnichów zakonu swego, z
którymi w żywocie zakonnym z początku żył, kardynałami, z ich
towarzystwem swoje nabożeństwo w pałacach papieskich prowadził. A po pół
roku, gdy widział, jaki to urząd trudny a wielki, i jaka z niego liczba
Panu Bogu, poradziwszy się ludzi uczonych, iż mógł z dobrem sumieniem
papiestwo spuścić, w dzień świętej Łucji zebrawszy kardynałów, z wielką
pokorą infułę papieską, pierścień i szatę z siebie zdejmując, papiestwo
spuścił i wnet do ich nóg jako im już poddany on pokorny Piotr
przypadał. O niewysławiona, a rzadka na świecie cnota. Nie myślał ten o
wyniesieniu ubogiego domu swego i przyjaciół, ani o czci świeckiej, o
którą ludzie tak szyję łamią. Tego dnia, którego papiestwo zdał, po Mszy
swej chromego, który chodzić nie mógł, jednem przeżegnaniem zleczył, na
posromocenie tych, którzy mówią, iż nie z pokory, ale z nikczemności
swej papiestwo opuścił. U ludzi świeckich, jako mówi św. Ambroży, ci za
podłych a niskich poczytani są, którzy o cześć i o sławę, i o bogactwa
żywota tego śmiertelnego nie dbają. Acz papiestwo rzeczą jest duchowną i
urzędem Chrystusowym, ale ta cześć u ludzi i przodkowanie, które z nim
idzie, uwieść może, iż się w tem podnieść kto i ukochać, i czci
pragnieniem pomazać serce swe może. Z wielkiej pychy pochodzi, kto się
na nie pnie albo go spuścić nie gotów, gdy rozumie, iż to z większym
pożytkiem Kościoła Bożego być może. Smutno na papiestwo jechał, a gdy od
niego był wolny, z weselszą myślą do komórki swej bieżał, niźli drugi,
gdy na królestwo wjeżdża. Ubóstwo i zatajenie, i celę nad państwo i
pałace, i czci wszystkiego świata przełożył.
Lecz
na większą koronę cierpliwości swej i w onej celi osiedzieć się
pokornie starzec i pokoju żadnego mieć nie mógł. Bo papież Bonifacjus
ósmy, po nim obrany, wątpiąc w to, iż on prawdziwie papiestwa spuścić,
chociaż sam chciał, nie mógł, a żeby lud, który trzymał wiele o jego
świątobliwości, za papieża go nie miał, gonić go kazał, a do siebie
przywieść. Prosił pokornie posłów papieskich, aby mu żyć w komórce jego
dopuścili, obiecując okrom braci swej, z nimi rozmów nie mieć. To nie
pomogło; przywieść go poniewolnie kazał. Święty Piotr uciekał i krył
się, biegając w starości swej po pustych górach i lasach tylko z jednym
bratem, gdzie go jedno oczy niosły, ale się nigdzież zataić nie mógł.
Już się i za morze puścić chciał, ale go wiatry zaś do jego brzegu
przyniosły, i u miasta Westji pojmany jest. Król sycylijski za
rozkazaniem papieskiem z wielką czcią do papieża go odsyłał. Tak się
wielu ludzi, którzy go przez oną drogę prowadzili, do niego zbiegało, iż
we dnie z nim jechać nie możono. I radziło mu wiele osób zacnych, aby
się papieżem zwał, ale on na to przyzwolić nigdy nie chciał i owszem
mówił: I terazbym powtóre papiestwo spuścił.
Przywiedziony
do papieża, gdy blisko komory jego był posadzony, cud jeden przezeń
uczynił Pan Bóg, bo arcybiskupa konsentyefiskiego, którego kamień tak
morzył, iż mu już gotowano pogrzeb, modlitwą swoją zleczył i prawie
ożywił. Jednak się do komórki swej wyprosić od papieża nie mógł, bo go
do ciasnego więzienia na zamek Fumonis dać kazał, tak iż żaden człowiek
do niego przyjść nie mógł; prosił tylko o dwóch braci swoich, aby z nimi
służbę Bożą i pacierze odprawować mógł. Ale oni sobie w więzieniu
wstęsknili i schorzali będąc, wynieść a drugich przysłać musieli; bo
ciasne było ono więzienie, tak iż tam musiał legać, gdzie i Mszę miał.
Oną nędzę z wielką cierpliwością znosił i mówił sobie: Komórki ci się i
celi chciało. Otóż ją masz, czyńże, coś duszy swej winien. Ale różna
daleko rzecz jest, samemu sobie więzienie zadać, a u drugiego więźniem
poniewolnie być. Wielka cierpliwość twoja i korona, chwalebny Piotrze, a
zwierciadło pokory od dawnych wieków niesłychanej.
Dziesięć
miesięcy w onem więzieniu trwając, w dzień świąteczny po Mszy swej
przyzwał straż, którą nad sobą miał, i o bliskiem zejściu swem oznajmił,
iż przed niedzielą Panu Bogu ducha oddać miał. I wnet zachorzawszy,
jedną tylko kobierczyną pokryty leżąc, olej święty dać sobie kazał. I
polecając się Panu Bogu, a on psalm mówiąc: Laudate Dominum de coelis,
z ciałem się w sobotę rozstał, a po zapłatę długiej cierpliwości swej
pobieżał. Papież Bonifacjus ciało jego z wielką «czcią do kościoła,
który był nowo zbudował w Ferentynie, biskupom i panom prowadzić i
pogrześć rozkazał. Żołnierze, którzy go strzegli, papieżowi powiadali,
iż przed śmiercią jego od piątku aż do godziny zejścia widzieli nade
drzwiami komórki jego krzyż złoty na samym powietrzu wiszący, czem
pokazać chciał Pan Bóg, jako dla imienia Jego krzyż od młodości aż do
skonania ochotnie nosił, nigdy go nie składając. Żył lat sześćdziesiąt.
Kanonizowany od Klemensa piątego, roku 1313, na cześć Bogu w Trójcy
jedynemu. Amen.
ŻYWOT
ŚW. PIOTRA CELESTYNA, PAPIEŻA PIĄTEGO
pisany od Piotra Alinka,
kardynała kameraceńskiego