DEKLARACJA DOKTRYNALNA

sobota, 24 września 2011

List Św. Atanazego


    Niech Bóg was pocieszy!... Co zasmuca was to fakt, że inni zajmują kościoły przemocą, podczas gdy wy w tym czasie jesteście na zewnątrz. Jest faktem, że mają oni budynki, ale wy macie Wiarę Apostolską. Mogą oni okupować nasze kościoły, lecz są oni na zewnątrz miejsc kultu, a w nas mieszka wiara. Rozważmy co jest ważniejsze - miejsce czy wiara? Oczywiście, prawdziwa wiara. Kto przegrał a kto wygrał w tej walce, ten kto zachowuje budowlę czy ten, kto zachowuje wiarę?

To prawda, budowle są dobre, kiedy Wiara Apostolska jest w nich głoszona. Są one święte, jeśli wszystko jest tam sprawowane w święty sposób. Wy jesteście tymi, którzy są szczęśliwi. Wy, którzy pozostajecie wewnątrz kościoła przez waszą wiarę, którzy przylgnęliście mocno do fundamentów wiary, która przyszła do was z Tradycji Apostolskiej. I choć przeklęta zazdrość próbowała ją zachwiać przy licznych okazjach, nie odniosła ona sukcesu. Oni są tymi, którzy się w obecnym kryzysie z niej wyłamali. Umiłowani bracia, nikt nigdy nie przemoże waszej Wiary.

Wierzymy i my, że Bóg pewnego dnia da nam z powrotem nasze kościoły. Tak więc z im większą przemocą próbują oni okupować miejsca kultu, tym bardziej oddzielają się od Kościoła. Twierdzą oni, że reprezentują Kościół, lecz w rzeczywistości są oni tymi, którzy sami się z niego wyrzucają i idą na błędną drogę. Nawet jeśli katolicy wierni Tradycji zmaleją do garstki, to oni właśnie są tymi, którzy są prawdziwym Kościołem Jezusa Chrystusa.

czwartek, 22 września 2011

POLSKIE TERMOPILE

Bitwa pod Zadwórzem – bitwa, która miała miejsce 17 sierpnia 1920 roku w czasie wojny polsko-bolszewickiej pomiędzy oddziałem 330 polskich Obrońców Lwowa pod dowództwem kpt. Bolesława Zajączkowskiego a siłami bolszewickiej Pierwszej Konnej Armii Siemiona Budionnego. Rozegrała się ona na dalekim przedpolu Lwowa, 33 km od miasta w pobliżu wsi Zadwórze, znajdującej się obecnie na terytorium Ukrainy. Celem obrońców było opóźnienie podejścia wojsk bolszewickich do Lwowa. Heroiczna obrona zakończyła się sukcesem wojsk polskich. Pomimo zdobycia stacji kolejowej Zadwórze Budionny zrezygnował z kontynuowania walki o Lwów kończąc marsz na zachód. Skierował się na północ na odsiecz wojskom w rejonie Wieprza i Warszawy, ale po klęsce pod Komarowem wycofał się na wschód. W bitwie poległo 318 Polaków i z uwagi na heroiczną walkę obrońców nazywana jest polskimi Termopilami.

Przebieg bitwy

17 sierpnia batalion młodych lwowskich ochotników ze zgrupowania rotmistrza Romana Abrahama, pod dowództwem kapitana Bolesława Zajączkowskiego, maszerował z Krasnego wzdłuż linii kolejowej na Lwów. Gdy oddział dotarł do wsi Kutkorz, został znienacka ostrzelany z broni maszynowej od strony Zadwórza. Kapitan Zajączkowski rozwinął baon w 3 tyraliery i skokami przemieszczał oddział ku Zadwórzu, zajętemu już przez wojska bolszewickie. W pobliżu stacji kolejowej w Zadwórzu doszło do wymiany ognia. Porucznik Antoni Dawidowicz poprowadził oddział na stojące obok stacji działa. Wówczas spod pobliskiego lasu ruszyła na Polaków sowiecka kawaleria. Polacy odparli ten atak i w południe zdobyli stację kolejową. Brakowało już amunicji, zabierali ją więc zabitym i rannym. Bolszewicy wzmagali natarcie. Orlęta lwowskie broniły się już tylko bagnetami, tocząc do wieczora krwawy bój. Ponosząc wielkie straty, ostrzeliwani przez ciężką artylerię, odparli sześć konnych szarż. Porucznik Dawidowicz po raz kolejny zdobył stację kolejową, a pierwsza kompania opanowała pobliskie wzgórze. W nierównej walce wzięły udział także trzy polskie samoloty, które nadleciały od strony Lwowa. Zaatakowały one siły bolszewickie ogniem karabinów maszynowych oraz bombami. Nadeszły jednak nowe siły bolszewickie. Otoczeni przez wroga żołnierze nie poddali się nawet wtedy, kiedy zabrakło amunicji. Kapitan Zajączkowski o zmierzchu rozkazał pozostałym przy życiu ok. 30 żołnierzom wycofywanie się grupkami do borszczowickiego lasu. Ostrzeliwani z broni maszynowej przez sowieckie samoloty, bezbronni, otoczeni przez Rosjan, walczyli jeszcze krótko na kolby w pobliżu budki dróżnika. Sowieci, rozwścieczeni oporem Orląt, rąbali ich szablami, rannych dobijali kolbami.

Podsumowanie

W walce zginęło 318 polskich żołnierzy, nieliczni dostali się do niewoli. Aby nie wpaść w ręce wroga, kapitan Zajączkowski wraz z kilkoma żołnierzami popełnił samobójstwo. Zginął wówczas m.in. 19-letni Konstanty Zarugiewicz, uczeń siódmej klasy pierwszej szkoły realnej, obrońca Lwowa z 1918 roku, kawaler krzyża Virtuti Militari i Krzyża Walecznych. Jego matka, Jadwiga Zarugiewiczowa w 1925 wybrała jedną z trzech trumien ze zwłokami Nieznanego Żołnierza. Zwłoki wybranego bohatera przewieziono z najwyższymi honorami do Warszawy i umieszczono w Grobie Nieznanego Żołnierza. Oddziały Budionnego wycofały się na wschód 20 sierpnia. Na pobojowisko przybyły polskie oddziały i rodziny poległych. Leżących w sierpniowym słońcu, obdartych z odzieży i zmasakrowanych ciał nie można było zidentyfikować. Rozpoznano jedynie 106. Wszystkich poległych pochowano początkowo w zbiorowej mogile w pobliżu miejsca bitwy. Zwłoki 7 poległych obrońców:
  • kapitana Bolesława Zajączkowskiego, dowódcy
  • kapitana Krzysztofa Obertyńskiego,
  • podporucznika Jana Demetera,
  • podchorążego Władysława Marynowskiego,
  • porucznika Tadeusza Hanaka,
  • kaprala Stefana Gromnickiego,
  • szeregowca Eugeniusza Szarka
pochowano później uroczyście na Cmentarzu Obrońców Lwowa w oddzielnej kwaterze Zadwórzaków. Potem ostatnich dwóch wymienionych ekshumowano i pochowano prawdopodobnie na kwaterach rodzinnych. Pozostali polegli obrońcy Zadwórza zostali pochowani na wojskowym cmentarzyku w Zadwórzu, u stóp kurhanu.

poniedziałek, 19 września 2011

Nie nazywajcie protestantów chrześcijanami!

Papież Leon XIII potępił tę tolerancję względem protestantyzmu pod nazwą amerykanizmu, by być bardziej precyzyjnym: herezji amerykanizmu.

Katolicy określający protestantów mianem „chrześcijanin”, a nawet “dobry chrześcijanin” stanowią dziś zjawisko dość powszechne. W Stanach Zjednoczonych praktykowano to  jeszcze przed Vaticanum II, głównie ze względu na dążenie amerykańskich katolików do wychodzenia naprzeciw protestantyzmowi, którego ton dominował w sferach towarzyskich i biznesowych. Poza tym pojawiało się pytanie o przystosowanie wpływowych protestantów dołączających do społeczności katolickiej, a także katolików zawierających związki małżeńskie z protestantami. Było po prostu łatwiej nazywać wszystkich chrześcijanami. Podobno niwelowało to różnice, tworzyło wrażenie, że katolicy i protestanci byli kuzynami w obrębie jednej wielkiej szczęśliwej rodziny. Papież Leon XIII potępił tę tolerancję względem protestantyzmu pod nazwą amerykanizmu, by być bardziej precyzyjnym: herezji amerykanizmu.
                                                                                                                             
Po Soborze Watykańskim II praktyka nazywania protestantów chrześcijanami wzrastała lawinowo, przy czym nieprawidłowości tej dopuszczono się nawet w oficjalnych dokumentach soborowych. Odtąd Stolica Apostolska, prałaci i kapłani stosowali ją tak szeroko, jak tylko było to możliwe. Obecnie owo wychodzenie naprzeciw protestantom sięgnęło już na tyle daleko, że niektórzy katolicy, chcąc wprowadzić jakieś rozróżnienie pomiędzy katolicyzmem, a jego „oddzielonymi protestanckimi braćmi”, określają się mianem katolickich chrześcijan. To zbędne. Jedynie bowiem katolicy mogą być prawdziwymi chrześcijanami. Nikt, kto odstępuje od Kościoła Rzymsko-katolickiego, nie może być chrześcijaninem. Terminy te są synonimami.

Za każdym razem, gdy słyszę słowo „chrześcijanin” odnoszone do protestantów, czuję zażenowanie. Jego stosowanie w tym kontekście stanowi oczywistą pożywkę dla tendencji przychylnych groźnemu religijnemu indyferentyzmowi, który zaprzecza istnieniu obowiązku oddawania przez człowieka czci Bogu poprzez wyznawanie i praktykowanie jedynej prawdziwej Wiary Katolickiej. Jest sprawą oczywistą, że ci, którzy jej zaprzeczają, mimo wszystko nie mogą być chrześcijanami, a więc uczestnikami Kościoła Chrystusowego. [Stanowisko przeciwne] w sposób naturalny doprowadza do progresywistycznego przekonania, że człowiek może zostać zbawiony w każdej religii, która uważa Chrystusa za Zbawiciela. Dobry luteranin, dobry anglikanin, prezbiterianin – jakie to ma znaczenie skoro są dobrymi ludźmi i szczerze kochają Chrystusa?

Niezależnie od tego, kto dziś myśli w taki właśnie sposób, chcę podkreślić, że stoi to w sprzeczności z całą tradycją Kościoła Katolickiego epoki przedpoborowej. Jego nauczanie nigdy nie obejmowało określania heretyków mianem chrześcijan.

Przed Vaticanum II Magisterium było zawsze bardzo jasne: to nie jest sprawa indywidualnego charakteru lub też cech jednostki. Nikt nie może stań się członkiem Kościoła Chrystusowego bez przyjęcia zbioru prawd Wiary Katolickiej, pozostawania w jedności ze Stolicą Piotrową oraz przyjmowania Sakramentów. Chrześcijaninem jest tylko ten, kto akceptuje Naszego Pana Jezusa Chrystusa oraz Kościół, który on ustanowił. Kto bowiem może mieć Boga za Ojca, a odrzucić Matkę Kościół? (Papież Pius IX, Singulari quidem z 17 marca 1856). Któż przyjmuje oblubieńca – Chrystusa, a nie przyjmuje jego mistycznej oblubienicy – Kościoła? Któż oddziela Głowę, jednorodzonego Syna Bożego, od ciała, którym jest Jego Kościół? (Papież Leon XIII, Satis cognitum z 29 czerwca 1896). To niemożliwe.

Najkrócej mówiąc: jedynie ci, którzy wyznają jedyną Wiarę Katolicką i pozostają w jedności z Mistycznym Ciałem Chrystusa, są członkami Jego Kościoła. A tylko owi członkowie posiadają legitymację do noszenia zaszczytnego imienia Chrześcijan.

Sekta protestancka wyrosła z buntu sprzeciwiając się Kościołowi Chrystusa i chcąc uznawać Chrystusa bez Piotra, autorytetu, który On ustanowił na ziemi. Poprzez ten rozdział opuścili oni Kościół i popadli w herezję. To winno być powiedziane i rozumiane jasno, bez sentymentalnych obaw przed urażeniem czyjegoś sąsiada lub krewnego: protestant jest heretykiem, ponieważ odszedł od mistycznego Ciała Chrystusa. Nie jest chrześcijaninem, a z pewnością nie jest „dobrym chrześcijaninem”.

PISMO POTWIERDZA TĘ PRAWDĘ

Mój przyjaciel imieniem Jan uważał, że pozostałem zbyt zaciekły w tej kwestii. Robisz z igły widły – mówił. Czyż Pismo nie uczy nas kochać naszych bliźnich i nie osądzać?

Jest to ten sam stary ton, w który uderza się cały czas od zakończenia Vaticanum II. Zgodnie z nim próba korekty złych praktyk lub fałszywego nauczania jest czymś niewłaściwym. Niezależnie jednak od subiektywnych interpretacji natchnione słowa Pisma nader jednoznacznie bronią tego, że  piecza nad winnicą została powierzona przez Chrystusa wyłącznie [Jego] Kościołowi. Przywołajmy kilka wersów.

Kto was słucha, mnie słucha, kto wami gardzi, mną gardzi; kto zaś mną gardzi, gardzi tym, który mnie posłał (Łukasz 10:16). Nie może być jaśniej: protestanci, którzy odrzucili głowę, odrzucili samego Chrystusa, a więc nie powinni otrzymać miana chrześcijan.

Chrystus ustanowił Kościół, na którego czele stoi jedna głowa: „Tobie [Piotrze] dam klucze królestwa niebieskiego, a cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane także w niebiesiech, a cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane także w niebiesiech” (Mateusz 16:19).

Św. Paweł jest dość ostry w swoich wypowiedziach na temat fałszywego nauczania, właściwego np. protestantom: „Jeżeli wam ktoś inną ewangelię przynosi niż tę, którą otrzymaliście, niech będzie przeklęty!” (List do Galatów 1:9).

Gdzie indziej poucza katolików, by wykluczyli się ze społeczności niekatolickich: „Nakazujemy wam, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście stronili od każdego brata, który prowadzi życie nieuporządkowane, przeciwne nauce przez nas przekazanej” (2 List do Tesaloniczan 3:6).

Św. Jan Apostoł zabrania jakichkolwiek kontaktów z heretykami: „Kto trwa przy nauce, ten ma Ojca i Syna. Jeżeli ktoś przyjdzie do was, a tej nauki nie przynosi, nie przyjmujcie go w dom ani go pozdrawiajcie” (2 list św. Jana 1:10).

Pismo Święte jest więc dość jasne co do tego, że wyłącznie ci, którzy należą do jedynego Koscioła założonego przez Chrystusa, Kościoła Katolickiego, mogą być prawnie nazwani chrześcijanami.

PAPIEŻE POWTARZAJĄ TO NAUCZANIE

Tradycyjne nauczanie papieży jest równie jednoznaczne jeżeli chodzi o zajmujący nas problem. Proszę i tu pozwolić na przytoczenie kilku fragmentów tekstów tytułem przykładu.

Pius XII oświadcza bez niedomówień: „By być chrześcijaninem trzeba być [chrześcijaninem] rzymskim. Należy rozpoznać wyłączność Kościoła Chrystusowego, który rządzony jest przez jedynego następcę Księcia Apostołów, którym pozostaje Biskup Rzymu, wikariusz Chrystusa na ziemi (Alokucja do pielgrzymów irlandzkich z 8 października 1957). Czy można jaśniej wyrazić opinię o tym, kto jest chrześcijaninem?

Leon XIII uważa za oczywiste, że oddzielone członki nie mogą pozostać częścią tego samego ciała: „Tak długo, jak jakaś część ciała pozostawała w nim – żyła; oddzielona – traci życie. Tak też człowiek, tak długo, jak żyje w [mistycznym] ciele Kościoła, jest chrześcijaninem. Odłączony od Niej, staje się heretykiem (Encyklika Satis cognitum z 29 czerwca 1896). Kładąc nacisk na los tych, którzy zerwali z jedyną Wiarą, mówi dalej: Ktokolwiek opuszcza Ją [Kościół Katolicki], oddziela się od woli i nakazów Naszego Pana Jezusa Chrystusa; opuszczając ścieżkę zbawienia, wkracza na tę, która prowadzi do zatracenia. Kto odłącza się od Kościoła, jednoczy się z cudzołóstwem” (ibidem). Istotnie: ludzie ci nie dzielą wraz z nami imienia chrześcijan.

Pius IX: „Ten, kto odrzuca Tron Piotrowy, jest błędnie przekonany o swoim udziale w Kościele Chrystusowym” (Quartus supra z 6 stycznia 1873).

W Syllabus Errorum teza, że protestantyzm jest niczym więcej, niż tylko kolejną formą tej samej religii chrześcijańskiej, została szczególnie mocno potępiona.

W związku z powyższym stwierdzamy, że istnieje jeden tylko Kościół Chrześcijański – Kościół Katolicki, i tylko ci, którzy do niego przynależą, powinni być nazywani chrześcijanami.



JAK WALCZYĆ Z AMERYKANIZMEM?

Wiele osób pyta mnie: co mam robić by zwalczać amerykanizm? Inni proszą: podaj mi jakiś przykład.

Pozwólcie, że dam wam jeden konkretny sposób pokonania w sobie tendencji wychodzenia naprzeciw protestantom.

Kiedy już złapiecie się na nazwaniu protestanta chrześcijaninem, zatrzymajcie się i poprawcie samych siebie. Nazwijcie go protestantem. W ten sposób okażecie, że nie akceptujecie protestanckich błędów i uważacie je za to, czym w istocie są: protestanci zaprzeczyli wielu katolickim dogmatom i dlatego też stali się przyczyną wielkiego rozłamu jedności Kościoła Katolickiego, co z kolei wyrządziło niewypowiedziane zniszczenia w świecie chrześcijańskim i doprowadziło do potępienia wielu dusz.

Jest to być może mała rzecz, jednak to właśnie przez owe drobiazgi jako ludzie z wolna pogrążaliśmy się w religijnym indyferentyzmie. Czas już ustawić jakieś bariery. Nie możemy obwijać naszej miłości do Wiary Katolickiej w zasłonę dwuznacznych sformułowań. Jedyne prawdziwe zjednoczenie z protestantami, możliwe do zaakceptowania dla katolików, może nastąpić wyłącznie poprzez ich powrót do prawdziwego Kościoła Chrystusowego – Kościoła Katolickiego. Tylko dzięki temu będą oni mogli pełnoprawnie nazywać się chrześcijanami.

Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za: Pismo Święte Nowego Testamentu, Warszawa 1957.

Marian T. Horvat                                                                                 Tłum.: Mariusz Matuszewski

DEKLARACJA Abp. Marcelego Lefebvre’a

    „Całym sercem i całą duszą należymy do Rzymu katolickiego, stróża wiary katolickiej oraz tradycji niezbędnych do jej zachowania, do wiecznego Rzymu - nauczyciela mądrości i prawdy. Natomiast odrzucamy i zawsze odrzucaliśmy przynależność  do Rzymu o tendencji neo-modernistycznej  i neo-protestanckiej, która wyraźnie zarysowała  się  podczas Soboru Watykańskiego II, a następnie we wszystkich reformach z niego wynikających. Wszystkie te reformy przyczyniły się i wciąż mają bezpośredni wpływ na destrukcję Kościoła: niszczenie kapłaństwa, unicestwienie Najświętszej Ofiary i Sakramentów, na zanik życia zakonnego, na nauczanie naturalizmu i teilhardyzmu na uniwersytetach, seminariach, w katechizmach - nauczanie wywodzące się z liberalizmu i protestantyzmu wielokrotnie potępiane przez uroczyste magisterium Kościoła. Żadna władza, nawet najwyższa w hierarchii, nie może zmusić nas do porzucenia lub umniejszenia wiary katolickiej, jasno wyrażonej i głoszonej przez magisterium Kościoła od ponad dziewiętnastu stuleci. „Ale gdybyśmy my lub Anioł z Nieba głosił wam Ewangelie różną od tej, którą wam głosiliśmy - niech będzie przeklęty” (Gal.1,osiem). Czyż nie to powtarza nam dzisiaj Ojciec Święty? A jeżeli w słowach lub czynach, albo też w aktach dykasteriów dałoby się dostrzec jakieś sprzeczności, to wybieramy wówczas to, czego zawsze nauczano i zamykamy uszy na niszczące Kościół nowinki. Nie można  zmieniać lex orandi nie zmieniając jednocześnie lex credenti. Nowej Mszy odpowiada nowy katechizm, nowe kapłaństwo, nowe seminaria i uniwersytety, charyzmatyczny kościół zielonoświątkowy, wszystko to, co jest sprzeczne z katolicką prawowiernością i odwiecznym magisterium. Reforma ta, tkwiąca korzeniami w liberalizmie i protestantyzmie, jest całkowicie zatruta - z herezji się wywodzi i do herezji prowadzi, nawet, jeżeli nie wszystkie jej czyny są formalnie heretyckie. Zatem dla świadomego i wiernego katolika nie jest możliwe, aby tę reformę miał przyjąć lub podporządkować się jej w jakikolwiek sposób. Jedyna droga wierności Kościołowi i doktrynie katolickiej, dla dobra naszych dusz, to kategoryczne jej odrzucenie. Dlatego też bez buntu, goryczy ni urazy kontynuujemy nasze dzieło formacji kapłańskiej w świetle odwiecznego magisterium w przekonaniu, że jest to największa przysługa, jaką możemy oddać Kościołowi, Papieżowi i przyszłym pokoleniom. Z tej też przyczyny trzymamy się mocno tego, w co zawsze wierzono i praktykowano w Kościele w zakresie wiary, moralności, liturgii, katechizmu., formacji kapłanów, struktury Kościoła, a co zostało skodyfikowane w księgach sprzed okresu modernistycznych wpływów Soboru, mając nadzieję, że prawdziwe światło światło Tradycji rozproszy ciemności pokrywające niebo nad wiecznym Rzymem. Postępując w ten sposób, z pomocą łaski Bożej, wsparciem Najświętszej Maryi Panny, św. Józefa i św. Piusa X , jesteśmy przekonani, że  zachowujemy wierność Kościołowi Rzymsko-Katolickiemu, wszystkim następcom św. Piotra i pozostajemy fideles dispensatores mysteriorum Domini Nostri Jesu Christi In Spiritu Santo. Amen.


W święto Ofiarowania NMP
Rzym, 21 listopada 1974
+ Marcel Lefebvre

Wspomnienie o polskim monarchiście, Adolfie Bocheńskim cz.1

Adolf Bocheński, urodzony w 1909 r., był najmłodszym z czworga rodzeństwa. Najstarszym bratem był Franciszek, obecnie dominikanin i profesor filozofii uniwersytetu papieskiego, urodzony w 1902, potem Aleksander, obecny poseł na sejm, wybrany podczas wyborów w styczniu 1947, urodzony w 1904, potem siostra Olga, urodzona w 1905. W domu nazywano dzieci: Runio, Olo, Olusia, a najmłodszego Adzio.  Adzio był typowym "wunderkindem", czyli dzieckiem o inteligencji rozwiniętej ponadnormalnie, dzieckiem o inteligencji dorosłego człowieka. Nie raziło to jednak w tej rodzinie, w której wszystkie dzieci były ponadprzeciętnie umysłowo rozwinięte. "Nasz najstarszy brat Runio był o siedem lat starszy od Adzia, ja o pięć, nasza siostra Olga o cztery - pisze Aleksander Bocheński w swych nie drukowanych wspomnieniach. - Ponieważ właściwie życie rodzinne trwało do wybuchu I wojny światowej, Adzio nie brał w nim udziału. Było ono niesłychanie bujne. Przeżywaliśmy fazy zainteresowań, w których dochodziliśmy do ostatnich granic zapamiętania. Była faza religijna, kiedy każdy mebel był zamieniony w kaplicę i ozdobiony krzyżami. Faza techniki (tę przeżywał Runio sam), w której wynalazł telegraf bez drutu czy telefon bez drutu i zmontował mnóstwo aparatów; faza handlu i faza bankowości, kiedy krzemienie były monetą, prowadzona była księgowość. Wreszcie faza wojenna, gdy Runio miał już dziesięć lat, kiedy mieliśmy regulaminy strzeleckie, i żołnierze kartonowi i ołowiani leżeli ogromnymi kupami, w dziesiątkach i setkach. Była też faza prawnicza, pamiętam nawet jej okres - było to podczas naszego pobytu w Brodach, a więc w 1918 r. Runio pisał wtedy "Kodeks praw Mamusi", aby ująć wreszcie w reguły stałe i znane wszystkim to, co jest zakazane i nakazane dzieciom. Wreszcie polityka, sejmik. Przewracało się do góry podwójną ławeczkę kwadratową, przykrywało jakąś popielatą firanką i odbywało się narady. Runio reprezentował rząd, a nas troje, pod moim przywództwem, opozycję. Runio był poetą, gdy miał lat dziesięć. Ja pisywałem wiersze całą młodość. Poemat Runią pisany trzynastozgłoskowcem opiewał wojnę światową, został napisany w dwa miesiące po jej wybuchu, pamiętam, jak przepisywałem go i uczyłem się na pamięć, by zachować na wypadek, gdyby egzemplarze przepisywane przepadły. W r. 1912 pisaliśmy pisemko pt. "Głos Domu" wypełnione całkowicie przez Runia. Potem kilka razy ja znowu wydawałem pisemka domowe. Nasza siostra wierszy nie pisywała, ale władała bardzo ładną poetyczną prozą.
Runio mając lat dwanaście napisał komedyjkę wierszem. Ostatnie jej wersety brzmiały:  Profesor: O tempora. O mores. Uczeń: O głupie professores.Już z tych kilku zdań Aleksandra Bocheńskiego widzimy, że rodzeństwo Adzia było inteligentne, pełne inicjatywy, myślowo niezależne, zawadiackie... Tutaj dygresja wspominkowa. Korepetytorem Runia Bocheńskiego był niejaki Ludwik Stolarzewicz, który potem zyskał w Polsce przykrą, tragikomiczną sławę. Oto kiedy powstała w Polsce, powołana przez premiera Janusza Jędrzejewicza, Akademia Literatury i zaczęła rozdawać swoje złote wawrzyny i srebrne wawrzyny, to ludzi zaczęła krew zalewać ze złości. Każda seria tych wawrzynów wściekała wprost publiczność, ponieważ uważano, iż rozdawane są tak głupio. Nieszczęsny Ludwik Stolarzewicz także za coś dostał srebrny wawrzyn, wobec czego mój współpracownik w "Słowie", dr Charkiewicz, wynalazł, że ten Stolarzewicz ukradł czy nie oddał, czy przywłaszczył sobie jakieś książki z jednej z bibliotek wileńskich. Wszyscy zaryczeli z radości z powodu tej informacji. Oto, komu Akademia nadaje swoje obrzydliwe wawrzyny! A krakowski "Ikać" zamieścił zgrabny wierszyk:  "Od rzemyczka do sandału, Od książeczki do foliału, Kradnąc wciąż, mój synu, Wnet dokradniesz się wawrzynu. Stolarzewicz także z Ponikwy pozabierał jakieś książki i dokumenty. Musiał więc być maniakiem-zbieraczem książek, jacy dość często się zdarzają. Ale chłopców Bocheńskich uczył patriotycznych piosenek i Adzio oburzał się na nagonkę na niego, uważając, że jest nieszlachetna.  Adzio był "wunderkindem" zgoła wyjątkowym. Mając lat pięć uczy się czytać jak wszystkie dzieci, ale uczy się czytać na dziele prof. Mariana Kukiela: Dzieje oręża polskiego w dobie napoleońskiej i prędko umie tę książkę prawie na pamięć. Rozprawia z rodzicami o przebiegach różnych bitew, sypie nazwiskami oficerów, żyje wprost epoką Napoleona. W bibliotece w Ponikwie była jeszcze za czasów wojny książka z nadpisem ręką Adzia: "Kupiłem tę książkę u Tulei 15 września 1922 za 5 franków szwajcarskich". Tuleja był to antykwariusz we Lwowie, książką kupioną przez trzynastoletniego wówczas Adzia był Clausewitz, słynny teoretyk strategii i sztuki wojennej. Ale jest jeszcze wcześniejsze wspomnienie o Adziu, jako o dziecku czteroletnim. Raz w nocy matka zobaczyła, że nie śpi i klęczy w swoim łóżeczku. "Co ty robisz? - zapytała. - Modlę się za księcia Józefa" - odpowiedział Adzio.  Czyż w tej anegdocie o czteroletnim dziecku nie ma już czegoś podobnego do śmierci pod Anconą? Adolf Bocheński zginął, ponieważ ranny i nie wyleczony rozbrajał miny z taką pogardą śmierci, że wreszcie musiał zginąć. I czy znów nie przyjdzie nam do głowy Norwid:
"Gdy koniec życia szepcze do początku Wunderkindostwo, jak każda rzecz niezwyczajna, ludziom albo imponuje, albo ich śmieszy i drażni. Korepetytorem Adzia był pan Roman Kamiński, od którego otrzymałem szereg cennych dla biografa wiadomości. Lekcje z Adziem rozpoczął w 1922 r., kiedy ten miał lat trzynaście. "Nie znając systemu nauki Adzia - pisze o swym uczniu - wyznaczyłem mu tygodniowy rozkład zajęć, przewidując dziennie od dwóch do pięciu godzin pracy ze mną oraz pewną ilość godzin nauki samodzielnej. Obliczenia te okazały się niemożliwe do urzeczywistnienia. W tym czasie Adzio studiował wojnę rosyjsko-japońską i kiedy przyszedłem do niego po raz pierwszy, mój uczeń leżał na kocu na ziemi z rozłożonymi przed sobą mapami i kreślił szkice różnych faz operacji pod Laoianem. Okrągłym ruchem wskazał mi głęboki fotel i gazety, i książki na stole rozłożone, sam jednak nie odrywał się od swojej lektury. Udzielił mi chętnie wyjaśnień co do zasad strategii, która go wówczas pasjonowała, ale nie chciał się zajmować bieżącą nauką szkolną. (...) Miał się uczyć w domu, ale zdawać egzaminy w szkole. Istotnie, na trzy miesiące przed egzaminami zabierał się do szkolnej pracy i zdawał egzaminy z odznaczeniem, przy tym wykładowcy z historii zabiegał! u wykładowców matematyki, fizyki i przyrody o podwyższenie stopni, aby świadectwo lepiej wyglądało. (...) Nauczyciele historii byli Adziem zachwyceni. Przysłuchiwałem się tym egzaminom z historii. Od pierwszego pytania Adzio opanowywał sytuację, sam zamieniał się w wykładowcę, perorował, wypowiadał teorie, polemizował sam z sobą, sypał analogiami z innych epok dziejowych, a wykładowca, zdziwiony, nie przerywał mu, lecz słuchał z zainteresowaniem. W połowie r. 1924 matka Adzia w "ostrej formie" oświadczyła panu Kamińskiemu, że Adzio się nie uczy, a to, że zdaje z dobrymi wynikami, nie ma żadnego znaczenia, ponieważ w gimnazjum w Brodach są dla niego względni. Było to bardzo niesprawiedliwe i pan Kamiński idzie do swego ucznia z pytaniem, co teraz robić. Adzio zdecydował: "Wobec tego będę zdawał we Lwowie". Rodzice wybrali mu IV gimnazjum klasyczne, które uważane było za najbardziej surowe. W czasie egzaminów Adzio wyszedł z sali konferencyjnej trochę podniecony: "Bardzo nieprzyjemna historia, ma być egzamin z geografii, której nie przygotowywaliśmy". W ciągu godziny przeglądali podręcznik Geografia Polski Pawłowskiego. Egzamin trwał niewiele krócej, Adzio zdał go z postępem "dobrym". Był to egzamin z klasy piątej. Z klasy szóstej Adzio znów zdawał w Brodach, ponieważ wynik egzaminu lwowskiego niczym się nie różnił od poprzednich. Rodzice Adzia wymogli jednak, aby zaczął uczęszczać do klasy siódmej, uważając, że potrzebny mu jest kontakt z rówieśnikami itd. Był to pomysł nieudany. Adzio jako uczeń w klasie był krnąbrny, niezdyscyplinowany, nudził się na lekcjach, zadawał impertynenckie pytania. Cenzura była o wiele gorsza od stopni uzyskiwanych na egzaminach, Adzio uznał, że sprawdza się jego zdanie, że na naukę w szkole szkoda czasu, i po prostu przestał chodzić do gimnazjum.
Rodzice ustąpili. Jesienią 1927 r. Adzio zdał maturę. Pan Kamiński w swych wspomnieniach nie tylko zachwyca się inteligencją swego byłego ucznia, ale także siłą jego woli. Adzio się jąkał, postanowił usunąć ten defekt i przez cały rok brał lekcje u specjalisty, wykazując niesłychaną cierpliwość w czasie męczących i nudnych ćwiczeń, aż wreszcie pozbył się jąkania prawie zupełnie. Był to r. 1924, Adzio miał wtedy lat piętnaście. Albo inny przykład. Adzio nie mógł się nauczyć pływania. Opadał na dno jak kamień mimo rozpaczliwych ruchów rąk i nóg. Nawet z pasem korkowym nie umiał utrzymać się na wodzie. Wreszcie postanowił się przemóc, wziął trenera i w ciągu sześciu tygodni przeistoczył się w pływaka umiejącego się trzymać godzinami na wodzie. Nie jestem lekarzem-psychologiem. Ale interesowałem się dziećmi-wunderkindami i ich późniejszymi losami. Nadmierny rozwój inteligencji u dzieci nie oznacza wcale, że te dzieci będą szczęśliwe w życiu. Także naukowe metody myślenia zaszczepione zbyt wcześnie niekoniecznie dają dobre rezultaty. Znałem logiczne matki, które powiadały: Po co mam dzieciom opowiadać bajki, wolę im opowiadać prawdę, i zamiast opowiadania bajek uczyły historii Polski. Matki takie nie wiedziały, że po pierwsze historia, której się uczy dzieci, co do zawartości prawdy niczym się od bajek nie różni. Bajki opowiadają o faktach, których nie było, ale podręczniki historii wypełnione są zakłamaniem form życia, zakłamaniem właściwych intencji w działaniach tych ludzi, o których opowiadają. Natomiast usuniecie bajek z wychowania dzieci nie daje rozwinąć się fantazji. Aby zostać powieściopisarzem, poetą, wynalazcą, wielkim artystą, w ogóle kimś, któremu do sprawowania zawodu potrzebna jest praca wyobraźni, trzeba koniecznie słuchać bajek w dzieciństwie. Adzio uczył się czytać na Kukielu. Jeżeli mdliło go od zwykłego elementarza, czy Wiązania Helenki, należało mu raczej podsunąć Andersena. ścisłość i realizm rozumowania w wieku pięcioletnim utrudnia później pracę polityczną, zwłaszcza w... Polsce. Nie kalkulacje polityczne, lecz emocje, lecz echa bajek rządzą naszym społeczeństwem. Wunderkindostwo jest jak książęce pochodzenie. Ludzie uważają je za szczęście, aż przychodzi rewolucja i tytuł książęcy staje się niebezpiecznym obciążeniem. Jak już napisałem, będę w tej książce szukał przyczyn, dlaczego Bocheńskiemu, pomimo jego niezwykłej, anormalnej ilości kalorii w mózgu i silnej woli, życie się właściwie nie udało. Dlaczego nie zdobył sobie w Polsce kierowniczego stanowiska? Powiedziałem już, że będę szukał odpowiedzi na pytania, czy była temu winna Polska, czy on sam, czy też jego środowisko i jego ideologia. W tym rozdziale bliscy jesteśmy jego samego. Weźmy więc pod rozwagę, że wunderkindostwo podobne jest trochę do choroby śpiączki, która polega nie na tym, że człowiek ciągle śpi, lecz na tym, że sen przychodzi w sposób nienormalny, że zaburzone jest normalne działanie snu. CDN
"Lwów i Wilno", 26 grudnia 1948 r.                                      Stanisław Cat - Mackiewicz
Runio mając lat dwanaście napisał komedyjkę wierszem. Ostatnie jej wersety brzmiały:  Profesor: O tempora. O mores. Uczeń: O głupie professores.Już z tych kilku zdań Aleksandra Bocheńskiego widzimy, że rodzeństwo Adzia było inteligentne, pełne inicjatywy, myślowo niezależne, zawadiackie... Tutaj dygresja wspominkowa. Korepetytorem Runia Bocheńskiego był niejaki Ludwik Stolarzewicz, który potem zyskał w Polsce przykrą, tragikomiczną sławę. Oto kiedy powstała w Polsce, powołana przez premiera Janusza Jędrzejewicza, Akademia Literatury i zaczęła rozdawać swoje złote wawrzyny i srebrne wawrzyny, to ludzi zaczęła krew zalewać ze złości. Każda seria tych wawrzynów wściekała wprost publiczność, ponieważ uważano, iż rozdawane są tak głupio. Nieszczęsny Ludwik Stolarzewicz także za coś dostał srebrny wawrzyn, wobec czego mój współpracownik w "Słowie", dr Charkiewicz, wynalazł, że ten Stolarzewicz ukradł czy nie oddał, czy przywłaszczył sobie jakieś książki z jednej z bibliotek wileńskich. Wszyscy zaryczeli z radości z powodu tej informacji. Oto, komu Akademia nadaje swoje obrzydliwe wawrzyny! A krakowski "Ikać" zamieścił zgrabny wierszyk:  "Od rzemyczka do sandału, Od książeczki do foliału, Kradnąc wciąż, mój synu, Wnet dokradniesz się wawrzynu. Stolarzewicz także z Ponikwy pozabierał jakieś książki i dokumenty. Musiał więc być maniakiem-zbieraczem książek, jacy dość często się zdarzają. Ale chłopców Bocheńskich uczył patriotycznych piosenek i Adzio oburzał się na nagonkę na niego, uważając, że jest nieszlachetna.  Adzio był "wunderkindem" zgoła wyjątkowym. Mając lat pięć uczy się czytać jak wszystkie dzieci, ale uczy się czytać na dziele prof. Mariana Kukiela: Dzieje oręża polskiego w dobie napoleońskiej i prędko umie tę książkę prawie na pamięć. Rozprawia z rodzicami o przebiegach różnych bitew, sypie nazwiskami oficerów, żyje wprost epoką Napoleona. W bibliotece w Ponikwie była jeszcze za czasów wojny książka z nadpisem ręką Adzia: "Kupiłem tę książkę u Tulei 15 września 1922 za 5 franków szwajcarskich". Tuleja był to antykwariusz we Lwowie, książką kupioną przez trzynastoletniego wówczas Adzia był Clausewitz, słynny teoretyk strategii i sztuki wojennej. Ale jest jeszcze wcześniejsze wspomnienie o Adziu, jako o dziecku czteroletnim. Raz w nocy matka zobaczyła, że nie śpi i klęczy w swoim łóżeczku. "Co ty robisz? - zapytała. - Modlę się za księcia Józefa" - odpowiedział Adzio.  Czyż w tej anegdocie o czteroletnim dziecku nie ma już czegoś podobnego do śmierci pod Anconą? Adolf Bocheński zginął, ponieważ ranny i nie wyleczony rozbrajał miny z taką pogardą śmierci, że wreszcie musiał zginąć. I czy znów nie przyjdzie nam do głowy Norwid:
"Gdy koniec życia szepcze do początku Wunderkindostwo, jak każda rzecz niezwyczajna, ludziom albo imponuje, albo ich śmieszy i drażni. Korepetytorem Adzia był pan Roman Kamiński, od którego otrzymałem szereg cennych dla biografa wiadomości. Lekcje z Adziem rozpoczął w 1922 r., kiedy ten miał lat trzynaście. "Nie znając systemu nauki Adzia - pisze o swym uczniu - wyznaczyłem mu tygodniowy rozkład zajęć, przewidując dziennie od dwóch do pięciu godzin pracy ze mną oraz pewną ilość godzin nauki samodzielnej. Obliczenia te okazały się niemożliwe do urzeczywistnienia. W tym czasie Adzio studiował wojnę rosyjsko-japońską i kiedy przyszedłem do niego po raz pierwszy, mój uczeń leżał na kocu na ziemi z rozłożonymi przed sobą mapami i kreślił szkice różnych faz operacji pod Laoianem. Okrągłym ruchem wskazał mi głęboki fotel i gazety, i książki na stole rozłożone, sam jednak nie odrywał się od swojej lektury. Udzielił mi chętnie wyjaśnień co do zasad strategii, która go wówczas pasjonowała, ale nie chciał się zajmować bieżącą nauką szkolną. (...) Miał się uczyć w domu, ale zdawać egzaminy w szkole. Istotnie, na trzy miesiące przed egzaminami zabierał się do szkolnej pracy i zdawał egzaminy z odznaczeniem, przy tym wykładowcy z historii zabiegał! u wykładowców matematyki, fizyki i przyrody o podwyższenie stopni, aby świadectwo lepiej wyglądało. (...) Nauczyciele historii byli Adziem zachwyceni. Przysłuchiwałem się tym egzaminom z historii. Od pierwszego pytania Adzio opanowywał sytuację, sam zamieniał się w wykładowcę, perorował, wypowiadał teorie, polemizował sam z sobą, sypał analogiami z innych epok dziejowych, a wykładowca, zdziwiony, nie przerywał mu, lecz słuchał z zainteresowaniem. W połowie r. 1924 matka Adzia w "ostrej formie" oświadczyła panu Kamińskiemu, że Adzio się nie uczy, a to, że zdaje z dobrymi wynikami, nie ma żadnego znaczenia, ponieważ w gimnazjum w Brodach są dla niego względni. Było to bardzo niesprawiedliwe i pan Kamiński idzie do swego ucznia z pytaniem, co teraz robić. Adzio zdecydował: "Wobec tego będę zdawał we Lwowie". Rodzice wybrali mu IV gimnazjum klasyczne, które uważane było za najbardziej surowe. W czasie egzaminów Adzio wyszedł z sali konferencyjnej trochę podniecony: "Bardzo nieprzyjemna historia, ma być egzamin z geografii, której nie przygotowywaliśmy". W ciągu godziny przeglądali podręcznik Geografia Polski Pawłowskiego. Egzamin trwał niewiele krócej, Adzio zdał go z postępem "dobrym". Był to egzamin z klasy piątej. Z klasy szóstej Adzio znów zdawał w Brodach, ponieważ wynik egzaminu lwowskiego niczym się nie różnił od poprzednich. Rodzice Adzia wymogli jednak, aby zaczął uczęszczać do klasy siódmej, uważając, że potrzebny mu jest kontakt z rówieśnikami itd. Był to pomysł nieudany. Adzio jako uczeń w klasie był krnąbrny, niezdyscyplinowany, nudził się na lekcjach, zadawał impertynenckie pytania. Cenzura była o wiele gorsza od stopni uzyskiwanych na egzaminach, Adzio uznał, że sprawdza się jego zdanie, że na naukę w szkole szkoda czasu, i po prostu przestał chodzić do gimnazjum.
Rodzice ustąpili. Jesienią 1927 r. Adzio zdał maturę. Pan Kamiński w swych wspomnieniach nie tylko zachwyca się inteligencją swego byłego ucznia, ale także siłą jego woli. Adzio się jąkał, postanowił usunąć ten defekt i przez cały rok brał lekcje u specjalisty, wykazując niesłychaną cierpliwość w czasie męczących i nudnych ćwiczeń, aż wreszcie pozbył się jąkania prawie zupełnie. Był to r. 1924, Adzio miał wtedy lat piętnaście. Albo inny przykład. Adzio nie mógł się nauczyć pływania. Opadał na dno jak kamień mimo rozpaczliwych ruchów rąk i nóg. Nawet z pasem korkowym nie umiał utrzymać się na wodzie. Wreszcie postanowił się przemóc, wziął trenera i w ciągu sześciu tygodni przeistoczył się w pływaka umiejącego się trzymać godzinami na wodzie. Nie jestem lekarzem-psychologiem. Ale interesowałem się dziećmi-wunderkindami i ich późniejszymi losami. Nadmierny rozwój inteligencji u dzieci nie oznacza wcale, że te dzieci będą szczęśliwe w życiu. Także naukowe metody myślenia zaszczepione zbyt wcześnie niekoniecznie dają dobre rezultaty. Znałem logiczne matki, które powiadały: Po co mam dzieciom opowiadać bajki, wolę im opowiadać prawdę, i zamiast opowiadania bajek uczyły historii Polski. Matki takie nie wiedziały, że po pierwsze historia, której się uczy dzieci, co do zawartości prawdy niczym się od bajek nie różni. Bajki opowiadają o faktach, których nie było, ale podręczniki historii wypełnione są zakłamaniem form życia, zakłamaniem właściwych intencji w działaniach tych ludzi, o których opowiadają. Natomiast usuniecie bajek z wychowania dzieci nie daje rozwinąć się fantazji. Aby zostać powieściopisarzem, poetą, wynalazcą, wielkim artystą, w ogóle kimś, któremu do sprawowania zawodu potrzebna jest praca wyobraźni, trzeba koniecznie słuchać bajek w dzieciństwie. Adzio uczył się czytać na Kukielu. Jeżeli mdliło go od zwykłego elementarza, czy Wiązania Helenki, należało mu raczej podsunąć Andersena. ścisłość i realizm rozumowania w wieku pięcioletnim utrudnia później pracę polityczną, zwłaszcza w... Polsce. Nie kalkulacje polityczne, lecz emocje, lecz echa bajek rządzą naszym społeczeństwem. Wunderkindostwo jest jak książęce pochodzenie. Ludzie uważają je za szczęście, aż przychodzi rewolucja i tytuł książęcy staje się niebezpiecznym obciążeniem. Jak już napisałem, będę w tej książce szukał przyczyn, dlaczego Bocheńskiemu, pomimo jego niezwykłej, anormalnej ilości kalorii w mózgu i silnej woli, życie się właściwie nie udało. Dlaczego nie zdobył sobie w Polsce kierowniczego stanowiska? Powiedziałem już, że będę szukał odpowiedzi na pytania, czy była temu winna Polska, czy on sam, czy też jego środowisko i jego ideologia. W tym rozdziale bliscy jesteśmy jego samego. Weźmy więc pod rozwagę, że wunderkindostwo podobne jest trochę do choroby śpiączki, która polega nie na tym, że człowiek ciągle śpi, lecz na tym, że sen przychodzi w sposób nienormalny, że zaburzone jest normalne działanie snu. CDN
"Lwów i Wilno", 26 grudnia 1948 r.                                      Stanisław Cat - Mackiewicz

Wierność i chwała — papiescy żuawi

Ich motto brzmiało: „Służmy Chrystusowi i Jego Namiestnikowi; jeżeli będzie potrzeba, umrzyjmy za niego bez trwogi, a okażemy się godnymi naszej ojczyzny i naszego imienia”. Wielu z nich istotnie poległo w obronie Ojca Świętego, prowadząc nierówną walkę z ziemskimi wrogami Kościoła. Mimo to, jako tych, którzy służyli mieczem następcy św. Piotra, postrzega się dziś wyłącznie Szwajcarską Gwardię.
Zapomnienie okrywa zaś czyny żuawów – najmężniejszych żołnierzy papieża, wiernych mu „aż do gorzkiego końca”.

        Epopeja żuawów rozpoczęła się w 1860 r. Ówczesne Włochy dzieliły się na szereg niezależnych państw. Najsilniejsze z nich, Królestwo Sardynii, przystąpiło do jednoczenia Włoch siłą i w krótkim czasie podbiło pozostałe państewka. Powstałe w ten sposób Królestwo Włoch pod hasłem postępu niszczyło lokalne tradycje i obyczaje, a jako państwo laickie brutalnie prześladowało Kościół. W toku podbojów i walki z katolicyzmem włoscy politycy posługiwali się bandami czerwonych rewolucjonistów, którym przewodził osławiony terrorysta i spiskowiec, mason Giuseppe Garibaldi. W 1860 r. jedynym włoskim krajem niepodbitym przez Sardynię pozostało Państwo Kościelne. Dla nowych władców Włoch było zawadą w realizacji ich politycznych planów oraz bastionem znienawidzonej przez nich wiary katolickiej. Spokojne państwo papieży od wieków nie miało armii z prawdziwego zdarzenia, gdyż jej nie potrzebowało. Kiedy jednak z trzech stron otoczyła je nieprzyjacielska potęga, katolicy całego świata zrozumieli, że Ojcu Świętemu bł. Piusowi IX zagraża wielkie niebezpieczeństwo. Ochotnicy do służby w wojsku papieskim wyruszyli do Rzymu z Anglii, Belgii, Francji, Holandii, Irlandii, Szwajcarii. Lewicowa prasa Europy z miejsca okrzyknęła ich „papieskimi najemnikami”, choć w papieskim skarbcu w ogóle nie było pieniędzy na ich opłacenie. Wyposażenie i utrzymanie tych żołnierzy umożliwiły ofiary wiernych z całego świata – we wszystkich diecezjach powstawały komitety, bractwa czy stowarzyszenia zajmujące się zbiórką datków. Żołnierzy z ochotniczego zaciągu nazwano z francuska żuawami. O przyjęcie dowództwa nad nimi poproszono francuskiego bohatera wojennego gen. Leona de La Moriciére′a. Biskup Dupanloup tak opisał ów moment w mowie na pogrzebie generała: „Pewnego wieczora w zamku Prouzel generał, kapłan i pewien młodzieniec żywo rozprawiali nad kwestią, czy generał ten obejmie dowództwo armii papieskiej. Szło nie o podniesienie jego chwały, ale o jej poświęcenie, nie o uświetnienie jego życia, lecz o wystawienie go na śmierć. Żądano od niego, aby opuścił Francję i przyjął dowództwo nad garstką młodzieńców, którzy nigdy nie widzieli ognia, nad armią opartą na arsenałach pustych i magazynach wyczerpanych, otoczoną z dwóch stron armiami dziesięciokroć liczniejszymi, zaprawnymi do boju i dobrze wyekwipowanymi. Szło tedy o to, aby generał przedstawił się w oczach ludzi poważnych jako lekkomyślny, w oczach fachowych żołnierzy jako awanturnik; słowem szło o to, aby walczył bez nadziei i umarł bez chwały. Kapłan nalegał, młodzieniec milczał pełen niepewności, generał rozmyślał. Naraz generał wstaje i spokojnym głosem mówi: »Pójdę«. (…). Generał po raz pierwszy poszedł po przegraną. Miał być zwyciężony, podobnie jak krzyżowcy, których klęski ocaliły Europę i cywilizację świata; lecz zwyciężony został po splamieniu krwią rąk zaborców, a krew ta pozostanie nie zmyta!” Wliczając żuawów i regularne jednostki liniowe, gen. La Moriciére objął komendę nad 20 tys. żołnierzy papieskich. W swym pierwszym rozkazie dziennym do armii obwieścił, „(…) że rewolucja, jak niegdyś islam, zagraża dziś Europie i że dziś, jak dawniej, sprawa papieska jest sprawą cywilizacji świata”. Tymczasem wróg postanowił wykorzystać te skromne przygotowania jako pretekst do napaści. Posłał papieżowi ultimatum, żądając odprawienia cudzoziemskich żołnierzy i dając mu na odpowiedź jedną dobę, po czym nie czekając ani godziny rozkazał czterem swoim korpusom wkroczyć do Państwa Kościelnego. La Moriciére przygotował się wcześniej do walk z rewolucyjną partyzantką Garibaldiego, rozmieszczając małe oddziały w poszczególnych miejscowościach i wzdłuż granic, toteż w chwili inwazji miał przy sobie garstkę podkomendnych przeciw prawie 200 tys. nieprzyjacielskich żołnierzy. Nie tracąc zimnej krwi, brawurowym rajdem przedarł się z nimi między wrogimi korpusami do Ankony – jedynego miasta poza Rzymem zdolnego stawić jakikolwiek opór – gdzie zamierzał się bronić do nadejścia spodziewanej pomocy katolickich mocarstw, Austrii i Francji. Dotarł tam z 3 tys. ludzi; inny papieski dowódca, gen. Pimodan, przyprowadził jeszcze 2,6 tys. Ankonę zaczął otaczać jeden z włoskich korpusów (45 tys. żołnierzy). Nie chcąc dopuścić do okrążenia miasta, La Moriciére musiał zaatakować pierwszy. O świcie żuawi całymi oddziałami przyjęli Komunię Świętą, po czym gen. Pimodan uderzył na przeciwnika na wzgórzach Castelfidardo. Wobec miażdżącej przewagi wroga ich odbicie było niemożliwe, więc po kilku godzinach krwawej walki rozpoczęto odwrót. Bohatersko osłaniali go Polacy na czele z majorem Fuchmanem, którzy cofali się, nie przerywając muzyki; sama tylko kompania strzelców kpt. Piotrowskiego zatrzymała cztery szarże nieprzyjacielskiej jazdy (wziętemu do niewoli Piotrowskiemu Włosi oferowali przyjęcie w swe szeregi w stopniu majora z policzeniem osiemnastu lat służby, a mimo to odmówił przejścia na ich stronę; gdy odzyskał wolność, papież odznaczył go krzyżem Piusa, a gen. Kanzler wobec całej armii nazwał go najlepszym z oficerów).